wtorek, 23 lutego 2010

14-ty dzień podróży, czyli Welcome to Jordan!

Po traumatycznych nocnych przeżyciach chcieliśmy jak najszybciej opuścić ten obskurny przytułek. Spakowaliśmy się czym prędzej i zostawiliśmy plecaki w obejściu, po czym poszliśmy w głąb miasta w poszukiwaniu jakiegoś spożywczaka i udaliśmy się na zwiedzanie amfiteatru. Obiekt był naprawdę okazały. Ten niegdyś wielki ośrodek kulturalny i teatr na kilkanaście tysięcy miejsc (jeden z największych w całym Cesarstwie Rzymskim!) został przemianowany na obronną twierdzę. Gdy po Rzymianach Bosrę przejęli Arabowie z dynastii Umajjadów, do teatru dobudowali fosę i dodali potężne mury obronne. Choć Bosra była początkowo Rzymskim miastem, Rzymianom nic można zawdzięczać. Oprócz wodociągów, kanalizacji, dróg, systemów nawadniania, łaźni, instytucji publicznych, edukacji, medycyny, wprowadzenia ładu i porządku, nie zrobili dla miasta absolutnie nic.
Na trybuny amfiteatru można było wejść kilkoma niezależnymi wejściami znajdującymi się na różnych poziomach. Scena wyglądała imponująco: posiadała trzy wejścia, każde zwieńczone zdobionym portykiem wspartym na korynckich kolumnach. Akustyka była bardzo dobra – nawet w górnych rzędach doskonale było słychać co mówi osoba ze sceny. Rozwiązania architektoniczne i konstrukcyjne starożytnych budowniczych budzą respekt, a wymyślone przez nich rozwiązania mają zastosowanie do dziś na wielkich stadionach i arenach.
Na tyłach teatru znajdują się niezliczone korytarze i spowite w półmroku komnaty, które pełniły również funkcję koszar i baraków. Znajduje się tutaj też jakieś muzeum historyczne, ale tak beznadziejnie urządzone, że to tylko strata czasu.
Bosra to nie tylko ogromny amfiteatr, ale przede wszystkim pozostałości dużego rzymskiego miasta. Jest decumanus (główna ulica wschód-zachód), są łaźnie, są bramy i łuki triumfalne, są kolumnady (także w porządku jońskim), pozostałości nimfeum (fontanny) i inne typowo rzymskie budowle. Wszystko wykonane z czarnego jak smoła bazaltu. Niestety żal było patrzeć, jak te piękne zabytki po prostu marnieją i niszczeją nie zarządzane przez nikogo... Okoliczni mieszkańcy rozkradają wiekowe rzymskie budowle i z bazaltowych głazów budują swoje domostwa. Niektórzy nawet jako element konstrukcyjny wykorzystali starożytne kolumny. Dobrze, jak raz na jakiś czas przyjedzie zagraniczna ekspedycja finansująca prace rekonstrukcyjne, inaczej z Bosrą będzie bardzo krucho.
Po wizycie w Bosrze planowaliśmy teraz opuścić na parę dni Syrię i udać się na południe już do Jordanii. Zostało by jeszcze trochę czasu na Syrię w drodze powrotnej. W 1001 Nocy Cwaniak wraz ze swoim bratem zatrzymywali nas jeszcze i próbowali namówić na jakąś taksówkę na granicę, ale podziękowaliśmy. Stwierdziliśmy, że lepiej nam wyjdzie próbować coś złapać na własną rękę. Nie zawsze takie „koleżeńskie” oferty okazują się korzystne, a już tym bardziej u takich Cwaniaków. Spojrzeliśmy na mapę. Byliśmy oddaleni o paręnaście kilometrów od głównej drogi i nowej autostrady prowadzącej z Damaszku do Ammanu, po której jeździły wszystkie dalekobieżne autobusy. Wsiedliśmy więc do mikrobusika jadącego w kierunku starego przejścia granicznego, a później do kolejnego jadącego do miejscowości Dar'a. Do granicy ciągle było jeszcze z parę kilometrów... Pogłówkowaliśmy nieco i zdecydowaliśmy na skorzystanie z usług nadgranicznego taksiarza, takiego obeznanego ze wszystkimi procedurami na przejściu. Liczyliśmy też przy tym, że nie oszuka nas zbytnio... Chcieliśmy tylko przeprawić się przez granicę do najbliższego miasta, a stamtąd, już z Jordanii, szukać czegoś na Amman.
Niedługo później byliśmy już na granicy i rozpoczęła się mozolna procedura: stanie w okienkach, wypełnianie jakichś kwitów, sprawdzanie paszportów. Za wyjazd z Syrii musieliśmy również uiścić opłatę w wysokości 550 Syp (500 ustawowo i 50 celnikowi do kieszeni żeby nie robił problemów). Do wjazdu na teren Jordanii potrzebna jest wiza – jej koszt to 10 JD (jordańskich dinarów), czyli około 50 złotych polskich. Na szczęście nie trzeba wypełniać szczegółowego wniosku wizowego jak do Syrii, wystarczy położyć kasę na stół i już się ma odpowiedni kwit i naklejkę w paszporcie. Jordańscy strażnicy byli bardzo mili, nawet zaprosili nas do siebie do budki i robili sobie zdjęcia, poradzili także jak zawiązać kefiję w stylu palestyńskim. Do okienka obsługującego ludzi z zagranicy nie było dużej kolejki, większa natomiast panowała do tego obsługującego Arabów. Musieliśmy więc dosyć długo czekać na naszego kierowcę.
Na szczęście obyło się bez problemów i po paru chwilach wkroczyliśmy do Haszymidzkiego Królestwa Jordanii. Jest to monarchia konstytucyjna, a władzę sprawuje król z dynastii Haszymidów - Abd Allah II ibn Husajn, lub po prostu król Abdullah.
Już od granicy wita nas jego uśmiechnięta twarz. Podobnie jak w Syrii, wizerunek władcy jest mocno eksponowany, Jordańczycy jednak potrafią zachować umiar i nie walą wszędzie portretów ile wlezie. Abdullah ma też w porównaniu z syryjskim prezydentem znacznie więcej wariantów portretów i plakatów, a nie tylko dwa na krzyż. Jest więc Abdullah w stroju świeckim, w mundurze polowym, w mundurze galowym, pod krawatem, w dżalabiji i arafatce, z rodziną i dziećmi, a nawet popalający nargilę. Jego twarz wydaje się też bardziej przyjazna od zatroskanego i spoglądającego w przyszłość „ojca narodu” Bashara al-Assada.
Zgodnie z umową, dotarliśmy do pierwszego lepszego miasteczka jordańskiego Al-Ramtha i podziękowaliśmy taksiarzowi za usługi. Gdy jednak wysiedliśmy na dworcu z taksówki, w mig dopadła nas zgraja naciągaczy. Kierowcy prawie się o nas pobili. Krzyczeli, przepychali się, robili wszystko, żeby jechać do Ammanu właśnie z nimi. Prawdziwa masakra. Zdenerwowani całym zamieszaniem, zbyliśmy wszystkich i poszliśmy w cień odpocząć. Gdy sytuacja nieco się uspokoiła, zaczęliśmy negocjacje od nowa.
  • Salaam alejkum. Amman?
  • Amaan? No problem! 4 dżidi, 4 dżidi, 4 dżidi, 4 dżidi! - powiedział kierowca 'kijanki' wskazując na każdego z nas palcem.
  • Noł, for dżidi tugezer !! Łan dżidi, Łan dżidi, Łan dżidi, Łan dżidi! - odpowiedzieliśmy.
  • Ok ok, 3 dżidi !
  • Noł, łi pur students! 1 dżidi! Łahad, łahad, łahad, łahad !
  • Dis gud prajs, student prajs! Tu dżidi, tu dżidi, tu dżidi, tu dżidi !
Łamanym językiem (z liczebników arabskich udało nam się opanować tylko łahad – jeden) jakoś udało nam się dojść do porozumienia . Stanęło na dwóch żydach (nie mylić z Żydami) - tak nazwaliśmy ichnią walutę. Oficjalnie nazywała się jordański dinar lub skrótowo JD, ale miejscowi i tak używali slangowej nazwy dżidi. Negocjacje wygrał miejscowy dresiarz. Zapakowaliśmy się do jego Kijanki i ruszyliśmy w kierunku stolicy (kilkadziesiąt kilometrów). Jak na jordańskiego dresa przystało, koleś gazował, puszczał muzę na cały regulator, grzebał coś ciągle przy radiu i pokrętłach od klimy, szpanował komórą, dzwonił gdzieś i krzyczał przez słuchawkę.Droga minęła na szczęście spokojnie. Po niedługim czasie dotarliśmy na przedmieścia Ammanu. Dresiarzowi niestety nie dało się przetłumaczyć, że nie chcieliśmy jechać na jakiś dworzec na uboczu, tylko do samego centrum – City Center, Downtown, Suk al-Madine. Koleś był jednak nieugięty (nie znał angielskiego) i musieliśmy opuścić auto. Okazało się, że to Karażat Tabadur – jeden z największych dworców autobusowych w mieście. Rzuciliśmy plecaki gdzieś na ziemię i usiedliśmy w cieniu na krawężniku w oczekiwaniu na jakiś transport do miasta. Długo jednak nic nie przyjeżdżało. Dworzec wielki, a ruch praktycznie żaden.
Amman jako miasto też nie wywarł na nas jakiegoś szczególnego wrażenia. Bliskowschodniego ani orientalnego klimatu praktycznie nie było. Miasto jak miasto - po prostu zwykła, duża, zatłoczona metropolia, chociaż trzeba przyznać nieco mniej brudna od tych w Syrii. Zakupiliśmy zapas żydów w kantorze (1USD=0,7 żyda, czyli wychodzi 1 żyd = 5zł), po czym udaliśmy się do pierwszego lepszego baru z szwarmą i falafelem. Nie dość że drogo, to jeszcze żarcie niezbyt smaczne – jadaliśmy już lepsze. Trudno, przynajmniej na jakiś czas zaspokoiliśmy głód.
Uzbrojeni w namiary z przewodnika, zaczęliśmy rozglądać się za jakimś hotelem. Celowaliśmy w drugą klasę cenową (w skali 1-6). Nazwy ulic jednak wydawały się takie same... Al-sharia al-coś tam al-Sallam Alejkum. Na szczęście praktycznie wszyscy zapytani o drogę przechodnie byli bardzo chętni do pomocy. Pytali się nas, skąd jesteśmy i recytowali wyuczoną wręcz formułkę „Welcome to Jordan!” - szczególnie przodowali w tym policjanci w tych swoich śmiesznych „austrowęgierskich” bojowych hełmach ze szpikulcami. Niektórzy Jordańczycy nawet porzucali swoje dotychczasowe zajęcia i szli z nami kilka przecznic, próbując znaleźć szukany przez nas adres. Z taką pomocą hotel „Nancy” do którego zmierzaliśmy nie okazał się zbyt trudny do zlokalizowania. Znajdował się on na ostatnim piętrze kilkupiętrowej kamienicy w samym centrum Ammanu przy głównej ulicy. Już na progu zostaliśmy serdecznie przywitani przez miłego zarządce. Do wyboru mieliśmy albo dormitorium albo własny pokój z łazienką za niewiele większe pieniądze. Zdecydowaliśmy się na to drugie.
Niedługo potem zostaliśmy zaproszeni na hotelowy taras mieszczący się na dachu. Żeby tradycji stało się za dość, właściciel uraczył nas jako nowo przybyłych gości miętową herbatą. Chwilę porozmawialiśmy o gościach jacy przyjeżdżają do Jordanii i zahaczają o jego hotel. A ponoć zjeżdżają się tu ludzie z całego świata. Cała Europa, poza tym USA, Kanada, Japonia, Korea. Zewsząd oprócz Izraela. Hotel naprawdę z całym sercem możemy polecić – nie jest zbyt drogi i ma świetne położenie w samym centrum. Z tarasu widać było doskonale dwa z największych zabytków Ammanu – cytadelę na wzgórzu oraz (kolejny) rzymski amfiteatr. Cytadela znajdująca się na szczycie wzgórza górującego nad Ammanem niestety nie należy do najokazalszych – z oryginalnych części pozostały może 3 kolumny na krzyż i parę cegieł, resztę twierdzy właśnie budowano ze współczesnych materiałów. Cóż, jak los poskąpił dobrze zachowanych zabytków, trzeba sobie było jakoś radzić.
Drugim słynnym obiektem stolicy Jordanii jest wspomniany amfiteatr z czasów rzymskich. Amman był wówczas znany pod nazwą Filadelfia. Sam teatr może nie jest aż taki wielki jak ten w Bosrze – ma „zaledwie” 6 tysięcy miejsc, ale zdaje się być wyższy. Podczas naszej obecności akurat wypadł koncert lokalnych zespołów ludowych. Wstępu na teren pilnowała policja turystyczna (Tourist Police), badali każdego detektorem metali czy nie wnosi przypadkiem jakiejś bomby. Na podświetlonej kolorowymi światłami scenie muzycy stroili swoje instrumenty, a za sceną krzątali i rozgrzewali się tancerze. Weszliśmy wysoko na trybuny, aby lepiej móc podziwiać występy artystów. Imprezę rozpoczęto od odegrania hymnu państwowego, wszyscy zgromadzeni oczywiście wstali. Niedługo potem ze sceny zaczęły lecieć pierwsze dźwięki darbuki (rodzaj bębenka), a na deski wyszli kolorowo ubrani tancerze i tancerki. Choreografia może nie była zbyt wyszukana, ale za to muzyka grana na ludowych instrumentach była bardzo ciekawa – dynamiczna, rytmiczna, a jednocześnie nie była to młócka jaką często można słyszeć z głośników na dworcach czy w mirkobusach.
W drodze powrotnej minęliśmy położony niedaleko meczet Husajna, z jego dwoma charakterystycznymi, podświetlonymi na zielono minaretami. Niestety Meczet ten to nic specjalnego – w ogóle bez porównania z tymi w Stambule czy z Meczetem Umajjadów w Damaszku. Zapuściliśmy oko do środka – właśnie zaczynała się wieczorna modlitwa. Dla takich „innowierców” jak my oznaczało to, że meczet jest zamknięty. Kupiliśmy więc na targu warzywnym jakieś owoce, arbuzy, melony, śliwki, po czym skierowaliśmy się już w stronę hotelowego tarasu. Targ wyglądał bardzo schludnie – czysto, bardzo duży wybór, soczyste warzywa i owoce ułożone w wysokie piramidki.
Sprzedawcy mieli dosyć ciekawy sposób ważenia i naliczania należności. Brali np. takiego arbuza albo siatkę śliwek do ręki, trochę poruszali (niby sprawdzając ciężar), po czym mówili zawsze „One dinar”, ewentualnie „Half dinar”. Wagi i odważniki stały w kącie nieużywane.
Gdy wróciliśmy już do hostelu, na dachu na tarasie impreza trwała w najlepsze. To właściciel ze swoim kumplem Arabem razem z grupą Koreańczyków, dorwali się do araku i piją jakieś toasty. Właściciel już miał małe kłopoty z wysławianiem się. Międzyczasie pod naszą kamienicę przyjechał beczkowóz. Z tego co zrozumieliśmy, właściciel umówił się na nocną dostawę wody. W Jordanii bowiem nie ma zbyt dużo zasobów słodkiej wody i przez to jest ona bardzo droga. Wszędzie widać było plakaty przestrzegające przed jej marnotrawstwem. Rzadko też można tu spotkać takie wodociągi jak u nas w Polsce. Wodę uzupełnia się więc do zamontowanych na dachu charakterystycznych czerwonych zbiorników. Problem jest tylko z doprowadzeniem wody tak wysoko... Ale i na to był sposób. Właściciel rzucił na dół uprzednio przygotowaną linę i po chwili zaczął wciągać z pomocą Koreańczyka gruby gumowy wąż. Niestety w głowie już im nieco szumiało, a i koordynacja ruchów była też nie ta - lina z wężem wyślizgnęła się z rąk i spadła z łoskotem na ulicę. Koreańce zrywali boki, jednak właścicielowi zrzedła trochę mina - trzeba było całą mozolną operację (dodatkowo z zejściem na dół przyniesieniem liny) powtarzać od nowa.

Brak komentarzy: