środa, 10 lutego 2010

8-my dzień podróży, czyli Aleppo i Suk-al-Madine

Nazajutrz, po odespaniu wczorajszego ciężkiego dnia, powoli zbieramy się i ruszamy na miasto. Warto zaznaczyć, że jest właśnie piątek – jest to święty dzień dla muzułmanów (tak u nas niedziela). Prawie wszystkie urzędy i duża część sklepów jest zamknięta. Na ulicach też jakby mniej ludzi.
Pierwsze kroki kierujemy ku cytadeli Aleppo, którą mieliśmy okazję oglądać wczoraj w nocy od zewnątrz.
Twierdza jest warta zobaczenia, to istna perełka arabskiej architektury militarnej. Od reszty miasta oddziela ją szeroka fosa (obecnie bez wody), a pochyłe zewnętrzne mury są całe wyłożone gładkimi marmurowymi płytami, aby utrudnić intruzom zdobycie zamku. Aleppo, jak i sama twierdza, wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk - była w posiadaniu m.in. Greków, Bizantyjczyków, aby ostatecznie trafić w ręce Arabów. Twierdza była bezustannie burzona, to znowu odbudowywana, modernizowana i rekonstruowana. Ostateczny kształt nadano jej za czasów panowania dynastii Ajjubidów (zapoczątkowanej przez Saladyna). Wewnątrz cytadeli znajduje się istne miasto w mieście. Kiedyś były tu domostwa, baraki, stajnie, łaźnie, meczety, świątynie, teatr...
Teraz z większości obiektów pozostały tylko gruzy, ale i tak jest na co popatrzeć – np. salę tronową czy wysoki dziedziniec. Warta zobaczenia jest też dobrze zachowana łaźnia, z charakterystyczną kopułą ze wtopionymi przeźroczystymi kryształami przepuszczającymi do środka światło. W odrestaurowanym amfiteatrze odbywają się wieczorami koncerty muzyki klasycznej. Z górnej baszty rozciąga się panorama na całe Aleppo – miasto z góry wygląda jakby czas tutaj zatrzymał się setki lat wstecz. Brak zupełnie wysokich biurowców, bloków czy drapaczy chmur (za wyjątkiem jednego jedynego wysokiego budynku rządowego).
Oddalając się od cytadeli, poszliśmy wzdłuż Bab al-Antakya w stronę Bab Qinnasrin, czyli historycznej bramy starego miasta. Po drodze znajdowało się targowisko, choć przypominało ono bardziej jakiś indyjski rynek. Po prostu syf nie do opisania. Na rozklekotanych, zbitych z desek stoiskach sprzedawcy oferowali warzywa i owoce, ale niestety okoliczności wcale nie zachęcały do kupna. Wszystko tonęło w morzu brudu i śmieci. Na ulicach walały się puste opakowania, jakieś zgniłe owoce, kawałki zepsutego mięsa. Do tego gdzieniegdzie było po prostu nasrane. Wokół unosił się fetor przyprawiający o wymioty. Dla przeciętnego Europejczyka, taki widok mógł wydać się szokiem.
Trzeba zauważyć, że problem śmieci jest tutaj ogromny. Śmietnika na ulicy się nie uświadczy, nie ma też służb porządkowych czy śmieciarzy (przynajmniej nie zauważyliśmy). Tu śmieci każdy wyrzuca po prostu za siebie. Jak wiatr zwieje je sprzed straganu na wspólną, czyli niczyją, ulicę, to Araby mają problem z głowy.
Dotarliśmy w końcu do Bramy Qinnasrin, kiedyś głównej bramy wjazdowej do Starego Aleppo. Z czasem wąskie ulice przerodziły się w kryte suki. Właściwie cała ta dzielnica to jeden wielki suk. Sklepy, witryny, stoiska, stragany ciągnęły się przez wiele kilometrów, wzdłuż, wszerz i w poprzek ulic. Wszystkie ulice suków przykryte były sklepieniami i kopułami. Sklepienia zapewniały chłód i schronienie przed słońcem. W środku panował półmrok, jedynie małe lufciki umieszczone w kopułach przepuszczały do środka niewielkie wiązki światła, tworząc ciekawie wyglądające prześwity.
Ponieważ dzisiaj był piątek, prawie wszystkie stoiska były pozamykane, mało było też ludzi, tak sprzedawców jak i kupujących. Krążąc wśród brukowanych uliczek orientalnych bazarów, można było wczuć się w ten specyficzny, egzotyczny klimat, pachnący oliwą i kardamonem. Widok szpeciły tylko niechlujnie podwieszone kable elektryczne naprędce montowanych klimatyzatorów. Ciekawie było by się przejść taki sukiem kilkaset lat temu – kiedy nie było elektryczności i sklepy oświetlały tylko światła świec, a lokalni kupcy nie wciskali przyjezdnym turystom tandety.
Spacerując tak w półmroku przez niezliczone zaułki opustoszałych suków, trafiliśmy na stoisko Araba sprzedającego tekstylia. Słysząc, że jesteśmy z Polski, Arab w mig wymienił kilka polskich miast i dodał, że tam był, a kobiety są ładne. Ciekawe tylko, czy rzeczywiście był kiedyś w Polsce, czy tylko miał przygotowany zestaw gadek do zbajerowania klientów. Tak czy siak, trzeba przyznać, że Arab dobry był w tym co robił. Tak nas zbajerował i omamił, że ani się obejrzeliśmy, a każdy miał na sobie dżalabiję, kefiję i agal – pełen zestaw Beduina. Nie chcieliśmy jednak kupować od niego całego zestawu z piżamą za 1600 Sypów. Po długich targach negocjacjach i tak wcisnął nam 3 kefijki z czarnym kółeczkiem za ok. 300 Sypów. Pewnie i tak przepłaciliśmy i koleś zarobił na nas z 10 razy, ale cóż, żal było nie kupić i odejść z pustymi rękoma.
O ile wczoraj paradowaliśmy po mieście w krótkich spodenkach, zwracając co rusz uwagę Syryjczyków, dziś postanowiliśmy wtopić się w tłum i ubrać się nieco po arabsku. Czyli długie spodnie, pasek i koszule z kołnierzykiem. Na nic to się jednak nie zdało, bo przechodnie i tak potrafili rozpoznać w nas przyjezdnych Europejczyków i co chwilę krzyczeli do nas „Welcome!” lub „Hello!”. Ze szmatami Arafata przywiązanymi na głowie wzbudzaliśmy jeszcze większe zainteresowanie. Wyglądaliśmy po prostu jak ludzie paradujący w Krakowie w ludowej czapeczce krakowiaka. Kefije były jednak bardzo pomocne, gdyż chroniły głowę i kark przed szkodliwym działaniem słońca. Podążając za wskazówkami przewodnika, zwiedziliśmy jeszcze parę kościołów mieszczących się na Starym Mieście – między innymi kościół Armeński oraz Kościół Syryjskich Katolików. Szczególnie dziwnie wyglądały arabskie szlaczki pod obrazami Jezusa i Maryi Panny – połączenie było zaprawdę niebywałe. Ogólnie kościoły te to żadna rewelacja, ale jeśli kogoś interesują takie rzeczy to można zobaczyć. Znacznie bardziej ciekawe było samo dojście do tych obiektów ciasnymi i krętymi uliczkami.
Z ciekawości udaliśmy się jeszcze do muzeum mieszczącego się w centrum bardzo blisko naszego hotelu. 
Niestety byliśmy delikatnie mówiąc rozczarowani. Wątpliwej wartości eksponaty porozkładane były bardzo chaotycznie i praktycznie bez żadnych opisów (jak już to po arabsku lub bardzo rzadko po francusku). Nie wiadomo było co to, skąd to, po co to, z jakiego okresu, kto to wytworzył, nic. Może i trafiały się ciekawsze okazy, ale co z tego jak nie można było niczego się o nich dowiedzieć. W muzeum archeologicznym w Stambule można było godzinami stać nad każdą gablotą i poznawać funkcje przedmiotów, historię, tradycje i obyczaje różnych obcych kultur i cywilizacji. Tutaj brak opisów i jakiejś logicznej spójności ekspozycji sprawiały, że z muzeum wiało nudą. Nie warte było nawet 15 Syp po zniżce studenckiej, nie mówiąc już o 150 Syp za normalny bilet (w Syrii wstęp na wszystkie atrakcje turystyczne kosztuje zawsze 150 Syp [ok 10zł], jednak jak się jest studentem z potwierdzającą to kartą ISIC, to jest 10 a nawet 15 razy taniej).
Słońce było wysoko, a łażenie ulicami w okresie największych upałów nie było najlepszym pomysłem (pogoda była niezmienna – bezchmurne niebo i lejący się z góry żar). Postanowiliśmy więc przeczekać trochę w cieniu w parku aż nieco się ochłodzi. Niestety park blisko muzeum pozostawiał wiele do życzenia. Niby była jakaś trawka, były drzewa i ławeczki, ale była również walająca się wszędzie fura śmieci. Znalezienie czystego miejsca na trawie, gdzie w promieniu dwóch metrów nie było petów, butelek i puszek graniczyło z cudem. Ostatecznie walnęliśmy się na ławeczkach.
Mając sporo czasu do końca dnia, udaliśmy się jeszcze raz w pobliże meczetu Umajjadów. Właśnie trwały przygotowania do popołudniowej modlitwy, najważniejszej w całym tygodniu. Na marmurowej posadzce rozkładano ogromne dywany, aby mogły pomieścić więcej wiernych. Plac wprost roił się od ludzi. Dużo mężczyzn w tradycyjnych białych dżalabijach i kobiet w strojach ninja i czadorach. Do tego pełno dzieciaków, które beztrosko biegały i latały po całym meczecie, krzycząc i śmiejąc się. Gdy muezzin zaczął wzywać swoim śpiewem z minaretu wiernych do modlitwy, dziedziniec powoli zaczął pustoszeć. Zostali sami mężczyźni, a kobiety usunęły się na bok pod arkady. Wkrótce i my opuściliśmy meczet, aby nie zakłócać muzułmanom ich modlitwy.
Dzień powoli chylił się ku końcowi. Zahaczyliśmy jeszcze o szwarmę (arabski kebab) i idąc ulicą Barona von Oppenheima (Sharia al-Baron) skierowaliśmy się w stronę głównego placu z wielkim pomnikiem prezydenta Al-Assada. Mimo wieczoru, na placu i na okolicznych uliczkach był tłok. Na chodnikach panował taki ścisk, że trudno się było przebić. Tutaj ludzie w południe, kiedy są największe upały to siedzą w domu, a dopiero wieczorem gdy jest chłodno wylegają tłumem na ulice. Ludzie siedzieli sobie teraz w spokoju na wielkim skwerze całymi rodzinami, popijali herbatkę, rozmawiali, zajadali jakieś uliczne przysmaki. U nas takie tłumy na mieście są rzadkością, chyba że po jakimś meczu piłkarskim, a w dodatku pełno jest agresywnych chuliganów lub pijanej młodzieży z browarami. Panował tu zupełnie inny klimat niż w jakimkolwiek polskim mieście.

Brak komentarzy: