środa, 21 kwietnia 2010

22-gi dzień podróży, czyli Lew, Tygrys i Eufrat

        Jako iż jest to nasz ostatni pełny dzień w Aleppo i w Syrii, postanawiamy wykorzystać go na całodniową wycieczkę poza miasto. Mając do wyboru zwiedzanie kolejnych starożytnych ruin, tj. świątynię Szymona Słupnika albo Umarłe Miasta, decydujemy się na coś zgoła innego – wycieczkę nad Eufrat.
         Eufrat to ogromna rzeka, zaopatrująca w wodę pitną większość mieszkańców Syrii. To właśnie w dorzeczu Eufratu i oraz innej rzeki dużej rzeki, Tygrysu, powstała wielka potęga państw starożytnej Mezopotamii. W latach 70-tych, za rządów starego prezydenta Hafiza Al-Assada (po arabsku Lew), postawiono na Eufacie wielką tamę – jej obraz widnieje na banknotach o nominałach 500 Syp. Właśnie w to miejsce będziemy próbowali się dostać, jak również do położonej nieopodal plaży i zamku Kalat Dżabar.
         Przed wyjazdem zahaczyliśmy jeszcze o dworzec kolejowy. W przewodniku wyczytaliśmy, że istnieje połączenie między Aleppo a Stambułem. Pociąg miał jechać koło 36 godzin i kosztować jakieś grosze. Na miejscu okazało się, że połączenie owszem kiedyś istniało, tylko dawno temu - teraz było niestety zawieszone. Był za to pociąg do Adany, ale nie za bardzo nas to urządzało. Wracając w stronę hotelu, po raz kolejny natknęliśmy się na Kim. Jaki ten świat mały. Kim też jutro będzie opuszczała Syrię, niestety nieco o innej porze niż my. Coś czuję, że nie było to nasze ostatnie spotkanie.
         Po zajechaniu w końcu na Al-Ramuseh, kupiliśmy niezwłocznie bilety do miasta Rakka. Ustaliliśmy z kierowcą i sprzedawcą w biurze, że chcieliśmy wysiąść wcześniej, przy skrzyżowaniu na Al-Thawrah. Tam właśnie miała znajdować się wspomniana tama i jezioro Assada. Mimo, że była to mniej więcej w połowa drogi do Rakki, musieliśmy i tak zapłacić pełną stawkę, tj. 125 Syp.
         Autobus, którym przyszło nam jechać, to była istna pierwsza klasa. Oprócz standardowej klimy i video, w autobusie były prawdziwe skórzane siedzenia, odświętnie ubrany steward (nie jakiś tam pierwszy lepszy kolektor) rozdawał firmową butelkowaną wodę, cukierki i ciasteczka. Żyć nie umierać.
         Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, kierowca zatrzymał się w umówionym miejscu w pobliżu skrzyżowania na Al-Thawrah. Mieliśmy szczęście, gdyż od razu po wyjściu z autobusu dogadaliśmy się z miejscowym „łyżwiarzem figurowym” (młodzieniec w bluzie z cekinami), który właśnie jechał w tamtą stronę z kolegą. Po krótkiej rozmowie, zgodzili się nas zabrać w pobliże tamy. Co prawda jechaliśmy w szóstkę małą osobową kijanką, ale jakoś się pomieściliśmy.
         Wtem! Gdy ujechaliśmy już parę kilometrów, odruchowo pomacałem się po kieszeniach i ze zgrozą stwierdziłem, że nie mam paszportu! Został w autobusie! Zawsze przy wypisywaniu i sprawdzaniu biletów potrzebny jest paszport, więc najprawdopodobniej zostawiłem go za siedzeniem. Autobus w tym momencie mknął po autostradzie zmierzając do Rakki. Co robić?!
         Porozumiałem się na migi z łyżwiarzem, próbując przekazać mu w czym rzecz. Po chwili kierowca zatrzymał samochód i zrobiliśmy nawrót. Ponieważ pasy ruchu na autostradzie oddzielały wielkie kamienne bloki i nie było żadnych zjazdów ani wiaduktów, nie mogliśmy zjechać na przeciwny pas ruchu. Pojechaliśmy więc pod prąd, pędząc ponad 140km/h i próbując dogonić uciekający nam autobus.
Gnaliśmy tak nieomalże na złamanie karku przez dobrych kilkanaście minut. Pościg na szczęście się udał i dogoniliśmy autobus. Paszport się znalazł, a mi kamień spadł z serca. Gdyby nie pomoc łyżwiarza i jego kolegi, nie mam pojęcia jakby się to wszystko skończyło. Być może deportacją.
         Dojechaliśmy do tamy. Jest to obiekt o bardzo dużym strategicznym znaczeniu, więc pewnie dlatego w około pełno było posterunków policji i wojska uzbrojonego w kałasznikowy. Na tamie nie wolno było robić zdjęć, nie wolno było iść przez nią piechotę ani zatrzymywać się na środku samochodem. Wojskowi sprawdzali wszystkim dokładnie dokumenty, nawet Syryjczykom z którymi jechaliśmy. Wole nie myśleć co by było, gdybym w tym momencie zorientował się, że nie mam paszportu. Jeszcze by mnie wzięli za jakiego terrorystę.
        Tama, ukończona za rządów Hafiza Al-Assada, miała być częścią wielkiego inżynierskiego planu – woda z Eufratu miała wezbrać i wylać, tworząc ogromne tereny zalewowe i żyzną, nawodnioną krainę. Po wybudowaniu tamy powstał wielki zbiornik wodny, nazwany imieniem Al-Assada, powstała też elektrownia wodna zaopatrująca w prąd znaczną część Syrii. Niestety wielki projekt udał się tylko po części – nigdy nie nawodniono w pełni wszystkich planowanych obszarów ani nie osiągnięto przewidywanego wzrostu produkcji rolniczej. Niedawne ukończenie tamy imienia Ataturka w wyższej, tureckiej części Eufratu, spowodowało też znaczny spadek przepływu i wahania poziomu wody.
         Plaża, jak i lokalna atrakcja turystyczna, zamek Qalat al-Jabar, znajdowały się po drugiej stronie tamy. Dogadaliśmy się, żeby koledzy jeszcze tam nas podwieźli – przez tamę nie wolno było iść na piechotę, a sterczenie na jej szczycie i łapanie stopa tuż za punktem kontrolnym na celownikach kałasznikowów nie wchodziło raczej w grę.
         Po dojechaniu pod zamek, podziękowaliśmy kolegom za podwiezienie i uratowanie z kłopotów związanych z paszportem. Malowniczo położony Zamek Qalat al-Jabar wzniesiony był na sztucznej grobli na jeziorze Assada (wcześniej na rzece). Przez turkusowa wodę wydawało się, iż znajdowaliśmy się na Lazurowym Wybrzeżu, aniżeli na Bliskim Wschodzie gdzieś na środku pustyni. Kalat Dżabar wprawdzie miał jakąś tam swoją historię, ale w cale nas ona w tym momencie nie interesowała i zupełnie nie mieliśmy ochoty na zwiedzanie kolejnej kupy gruzu i kamieni. Weszliśmy na górę tylko na chwilę dla widoczku, po czym jak najprędzej zeszliśmy kierując kroki w stronę plaży.
         Plaża choć kamienista, była cudowna. Turkusowa woda była krystalicznie czysta, nie za ciepła, nie za zimna, po prostu idealna. I do tego była słodka. Kąpiel w takiej wodzie była czysta przyjemność. Jak już się raz weszło, to strasznie ciężko było wyjść. Naprawdę warto przyjechać tutaj z Aleppo choćby dla tych paru chwil w wodzie.
         Niestety pora była już się zbierać. Dziś piątek, dzień wolny i autobusów jeździło dużo mniej niż zwykle. Udało nam się przekonać kierowcę rasta pickupa (mocno przyozdobionego kolorowymi frędzelkami i innymi duperelami) na podwiezienie z powrotem przez tamę do Al-Thawra w pobliże dworca marszutek. Wprawdzie zażądał od nas 200 Sypów, ale raz na jakiś czas można było zapłacić – zwłaszcza, że przejażdżka takim niepowtarzalnym pickupem na pace nie zdarzała się często.
         W miasteczku już czekał na nas mikrobusik do Aleppo. Byliśmy ostatnimi czterema pasażerami na których czekano i zaraz potem jak się zapakowaliśmy pojazd ruszył (cena 100 Syp). Było ciasno, mało miejsca na nogi, a pazerny kierowca i tak ładował do środka kolejnych stojących przy drodze chętnych. Spotkało się to nawet z niezadowoleniem jadących z nami wojskowych – nie po to płacili kasę, żeby teraz w ciasnocie na swoich kolanach wozić czyjeś toboły i bagaże.
Dyskomfort podróży sprawił, że droga niemiłosiernie się dłużyła. Zaczęliśmy powoli tęsknić już za domem – a szczególnie za chłodnym piwkiem, kartofelkami i mięskiem z grilla...
         Wysadzili nas na jakimś totalnym zadupiu wiele kilometrów od centrum Aleppo. Żeby dostać się z powrotem w pobliże hostelu, musieliśmy wziąć 3 autobusy i przejść spory kawałek pieszo. Arabowie ogólnie są bardzo pomocni jeśli chodzi o pytania o drogę, wskazanie kierunku czy właściwego autobusu. Czasami porzucą swoje zajęcie i zaprowadzą gdzieś cię za rękę, niekiedy jednak ich pomoc jest przekleństwem. Nawet jak nie mają zielonego pojęcia o tym jak i gdzie należy jechać, i tak wskażą gdzieś jakąkolwiek drogę, wyrządzając nam przy tym niedźwiedzią przysługę. Dlatego zawsze warto pytać kilku osób jednocześnie i zweryfikować otrzymane odpowiedzi. Kierowcy autobusów też nie są gorsi. Pytania o kierunek autobusu wyglądają zawsze tak samo:
  • Czy ten autobus jedzie do centrum?
  • Yes.
  • Ile kosztuje bilet?
  • Yes.
           I tak w kółko.
         Gdy wieczorem doczłapaliśmy się do hostelu, byliśmy ledwo żywi. Zostawiliśmy tylko ręczniki i wyszliśmy na miasto szukać jakiegoś jedzenia. Zatrzymaliśmy się w syryjskiej podróbie KFC na całkiem smaczne (choć nieco suche) smażone kurczaki. Falafele i szwarmy strasznie już nam się przejadły i już nie mogliśmy na nie patrzeć. Na zakończenie dnia wybraliśmy się na kultową już fajkę wodną (nargile) do kawiarenki pod budynkiem Cytadeli.
         Siedząc przy stoliku i beztrosko pociągając chłodny jabłkowy dym, snuliśmy plany przyszłych wojaży. Gdzie pojechać na następną wyprawę? Może do Turcji? Fajnie by było zobaczyć resztę tego ciekawego kraju, no i byłby pretekst, żeby jeszcze raz odwiedzić Stambuł. A może jednak gdzie indziej? Maroko? Ukraina? Bałkany? Iran? Rosja? Sprawa była otwarta.
         Już jutro mieliśmy opuścić Syrię na dobre i rozpocząć drogę powrotną do domu. Ach, chciało by się tu zostać jeszcze trochę! To miejsce ma coś takiego w sobie, że żal wyjeżdżać. Wprawdzie pierwsze wrażenie nie było zbyt zachęcające, a zderzenie kultury arabskiej i zachodniej może wywołać lekki szok, ale wystarczy pobyć tutaj trochę dłużej, aby coraz bardziej zanurzyć i zatracić się w tym niesamowitym bliskowschodnim klimacie.

21-szy dzień podróży, czyli powrót do Aleppo (przez Damaszek)

        Nie da się ukryć, że nasza wyprawa na Bliski Wschód powoli dobiega końca. Jeszcze tyko dwa dni w Syrii, po czym będziemy już w drodze powrotnej do domu. Dzisiaj jednak chcemy dostać się do Aleppo, zahaczając po drodze o Damaszek. Marszrutka z Maaluli dowiozła nas na sam główny dworzec. Jak to na każdym większym dworcu, przed wejściem sprawdzają nas wykrywaczem metali i prześwietlają nasze bagaże. Kupno biletów na autobus do Aleppo nie stanowi najmniejszego problemu. To najbardziej popularna trasa w tym kraju. Przejazd oferuje wielu biur podróży, prywatnych jak i państwowych – można więc poświęcić nieco czasu, aby poszukać tańszego przewoźnika.
         Po około pięciu godzinach drogi (z postojem w Homs) byliśmy już w Aleppo na dobrze nam znanym dworcu Al-Ramuseh, położonym za miastem niedaleko stadionu piłki nożnej. Wsiedliśmy w pierwszy lepszy zielony autobus jadący do centrum i po niedługim czasie, kiedy na horyzoncie pojawił strzelisty budynek rządowy (jedyny „drapacz chmur” w całym mieście), byliśmy na miejscu.
         Byliśmy piekielnie głodni, od rana praktycznie nic nie jedliśmy, nie licząc jakichś okropnych suchych ciasteczek na dworcu. Jednak pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę hostelu Spring Flower (po arabsku Zahrat al-Rabie), w którym zatrzymaliśmy podczas wcześniejszej wizyty w Aleppo. Mieliśmy szczęście – choć w hostelu był dużo większy ruch niż przedtem i większość miejsc była zajęta, to udało nam się dostać trzyosobowy pokój z balkonem, nawet ten sam co mieliśmy poprzednim razem. Młody chłopaczek z obsługi chciał od nas nieco więcej pieniędzy, ale wystarczyło powołać się na właściciela Usamę i cena została po staremu. Zostaniemy tutaj na dwa noclegi.
         Kiedy sprawa noclegu została rozwiązana, pozostała do rozwiązania kwestia zaspokojenia głodu. Długo szukaliśmy restauracji do której przyprowadzili nas spotkani na samym początku pobytu w Aleppo studenci. Krążyliśmy ulicami i zaułkami dzielnicy chrześcijańskiej (dzielnica łatwa do odróżnienia – alkohol w sklepach oraz kobiety bez hidżabów), lecz niestety owej restauracji nie znaleźliśmy. Znaleźliśmy za to co innego, a raczej kogo innego - Koreankę Kim, którą poznaliśmy wcześniej w Damaszku. Co za nieoczekiwane spotkanie. Pogadaliśmy trochę, opowiedzieliśmy o naszym kilkudniowym wypadzie do Jordanii. Kim bardzo dziękowała nam za polecenie jej Aleppo – gdyby nie nasze rady nie trafiła by do tego ciekawego miasta. Po posiłku udaliśmy się z powrotem do dzielnicy muzułmańskiej, aby powłóczyć się trochę po sukach i bazarach.
        Dziś był dzień targowy, wszystkie stragany i stoiska były więc otwarte, nawet mimo późnej już pory. W sumie to nie mieliśmy zamiaru niczego kupować – jeszcze będziemy mieli na to czas jutro bądź pojutrze. Kręcąc się wśród niezliczonych uliczek i sklepików, patrzyliśmy z ciekawości na oferowane towary. Sprzedawcy na różne sposoby próbowali nawoływać i nakłaniać do kupna, a przynajmniej do obejrzenia lub dotknięcia towaru. Pewien młody chłopak był w tym mistrzem. Prowadził stoisko z różnymi tkaninami, szalami jedwabnymi, chustami kaszmirowymi i paszminowymi. Chłopak długo zachwalał swoje towary i pięknie opowiadał o ich licznych zaletach. Nieźle się też targował – znał prawie wszystkie sztuczki i jak to się mówi miał „niezłą bajerę”. Wziął nawet jakiś szalik ze straganu konkurencji i podpalił jeden koniec zapalniczką. Syntetyczne włókna szybko osmoliły się i zaczęły wydawać nieprzyjemny smród spalenizny. To samo zrobił ze swoimi szalami. Dzięki szlachetnemu połączeniu jedwabiu z kaszmirem, szale były odporne na działanie płomienia. Tym pokazem „kupił” nas, a my kupiliśmy po kaszmirowej chuście. Wróżymy mu świetną karierę handlowca.
         Opuszczając suki wychodziło się prosto na mały skwerek tuż przed wejściem do Cytadeli. Było tu ulokowanych dziesiątki małych kawiarenek i restauracyjek. Wszystkie były jednak mocno oblężone i ciężko było znaleźć wolny stolik. Zasiedliśmy przy jednym na herbatkę i fajkę. Naszym „wungielmajstrem”,
czyli kolesiem od rozpalania fajki i uzupełniania rozżarzonych węgielków w nargili został sympatyczny chłopak z młodzieńczym wąsikiem, modnie ubrany w obcisłą czarną koszulę z cekinami i wystylizowany na łyżwiarza figurowego. Funkcja wungielmajstra była dosyć wymagająca – trzeba było lawirować między stolikami i zaklętymi rewirami z małym gorącymi kociołkiem i zmieniać szybko wypalające się w fajkach węgle, ale również można było za to napalić się do woli gratis, ściągając „machy” od klientów.
         Oprócz rozpalającego fajki wungielmajstra, w kawiarni było też kilka innych profesji. Byli zwykli kelnerzy przyjmujący zamówienia i roznoszący dania, był też szef sali i szef wszystkich kelnerów – Jasyr. Jak tylko był jakiś problem, wszyscy biegli do Jasyra. Jasyr to, Jasyr tamto. To Jasyr ustalał (bardzo elastyczne) ceny i zbierał pieniądze za rachunki.
        Lecz nawet Jasyr miał swoich szefów. W końcu sali w rogu, przy zacienionym i zadymionym stoliku siedział Boss. Boss ogólnie nic nie robił - siedział taki, pił kawę, palił pety, a wszyscy do niego potulnie podchodzili, zostawiali kasę i się rozliczali – szef sali Jasyr, koleś roznoszący kawę, herbaciarz, nawet małe dzieci sprzedające orzeszki. Wszystkich miał w garści.
         Aach, jak przyjemnie... Jeszcze dwa dni temu spaliśmy pod gołym niebem na pustyni, a dziś rozsiadamy się przy fajce i herbatce jak jacyś baronowie. Po tych paru dniach zaciskania pasa i podróży w spartańskich warunkach, trzeba było odrobinę poszaleć i odreagować.
        Dochodziła już północ, a mimo to przed Cytadelą były tłumy. Ludzie siedzieli przy stolikach w kawiarenkach albo na murkach, rozmawiali, palili nargile, popijali herbatę. Fenomenem było dla nas to, że nikt nie tu pił alkoholu, a ludzie nadal się świetnie bawili. Gdyby u nas nie sprzedawano alkoholu, o tej porze wszystkie knajpy i kawiarnie dawno by świeciły pustkami.

niedziela, 28 marca 2010

20-ty dzień podróży, czyli u Siostrzyczek w Klasztorze

         Rano ustalić trzeba plany na te ostatnie parę dni, które nam zostały w Syrii. Decydujemy, że dziś udamy się do położonej niedaleko Damaszku Maaluli – jest to miejsce, gdzie jeszcze od czasów biblijnych mówią po aramejsku. Następnego dnia pojechalibyśmy do Aleppo, skąd zrobili jednodniowy wypad nad Eufrat. Wyprawa już powoli dobiega końca i trzeba też zastanawiać się nad powrotem do domu.
         Po uregulowaniu należności za nocleg, zostawiliśmy plecaki w recepcji. Koleś powiedział nam, że oprócz nas w New Promise stacjonują też inni Polacy. I nie mylił się. W holu poznaliśmy rodaka podróżującego razem z grupą trzech osób. Gdy dowiedzieliśmy się, że są na wyprawie blisko 4-miesięcznej, dosłownie szczęki nam opadły. Ich wyprawa obejmowała cały Bliski Wschód, w tym Turcję, Syrię, Jordanię, Liban, a także Jemen, Oman i Izrael. Do takich wypraw naprawdę trzeba mieć duszę podróżnika – spędzić 1/3 roku poza domem. Dla nas wyprawa miesięczna wydawała się być optymalna.
         Będąc w drodzie i przemierzając setki kilometrów bezdroży, wielokrotnie dyskutowaliśmy o różnych typach podróżników i charakterystykach turystów. Niektórzy z nich wiele tysięcy kilometrów z dala od domu, na kawałku płachty na środku pustyni czują się jak ryba w wodzie. Inni, przyzwyczajeni do zbytku i wygód, wolą zabrać ze sobą w podróż swój dom – podróżują klimatyzowanymi autokarami, mieszkają w luksusowych czterogwiazdkowych hotelach i tylko wylegują się przed basenami i plażami. Wydaje im się, że podróżują po świecie, ale tak naprawdę żyją cały czas w nieprzepuszczalnej otoczce, poznając obce kraje jedynie przez szybę autokaru.
        Niestety Jasmine nie mogła jechać z nami – czas ją gonił i musiała już wracać do Niemiec. Co prawda koleś z recepcji hotelu oferował jej załatwienie biletu na autobus do Stambułu – wystarczyło mu zostawić paszport i odpowiednią ilość pieniędzy - ale postanowiliśmy załatwić to na własną rękę. Po odprowadzeniu Jasmine na właściwy autobus i pożegnaniu się, skierowaliśmy się w stronę Wielkiego Meczetu Umajjadów, a następnie do dzielnicy chrześcijańskiej. Ponieważ był to nasz ostatni dzień w Damaszku, postanowiliśmy zrobić małe zakupy i nabyć nieco pamiątek – przede wszystkim celowaliśmy w piękne inkrustowane damasceńskie pudełka. Odwiedziliśmy warsztat pewnego Syryjczyka, który polecił nam sam Szalony Christopher., poznany  podczas poprzedniego pobytu w Damaszku. Syryjczyk miał w swoim warsztacie bardzo pokaźną kolekcję szkatułek, pudełek i innych przedmiotów – w tym np. mebli czy szachów. Wszystkie były zdobione wspaniałymi mozaikowymi dekoracjami, wykonywanymi w całości ręcznie.
        Aby wykonać taką mozaikę, najpierw układa się wiązkę kolorowych patyczków, tworzących różne skomplikowane geometryczne wzory. Po ułożeniu motywu lub ornamentu, gotową wiązkę tnie się na cieniutkie plasterki, które nakleja się na pudełka. Na koniec dodaje się zdobienia z masy perłowej i wszystko dokładnie poleruje. Tak wykonane przybory wyglądają po prostu rewelacyjnie – widać, że na zrobienie każdego pojedynczego przedmiotu trzeba poświęcić mnóstwo pracy. Pudełka te są specjalnością damasceńską – nigdzie nie robią takich pięknych jak właśnie w Damaszku. Zakupiliśmy po parę sztuk na pamiątki i porozmawialiśmy sobie trochę z przyjaznym właścicielem. Rzemieślnik (czy może już artysta) bardzo interesował się piłką nożną, imiona polskich piłkarzy grających w zagranicznych ligach europejskich znał lepiej od nas.
         Poza pudełkami kupiliśmy też pamiątkowe syryjskie zwisy – czyli zawieszki na lusterka, jakie z chęcią wieszają wszyscy arabscy taksówkarze. Oprócz takich w kształcie Syrii (razem z tureckim Hatayem), do kupienia również były zawieszki w kształcie Izraela i podpisem „Palestyna”.
         Po zakupach odebraliśmy zdeponowane w hotelu bagaże, po czym udaliśmy się na dworzec Zablatani, skąd miały odjeżdżać marszrutki do położonej niedaleko Maaluli. Z odnalezieniem właściwego pojazdu nie było problemów - na dworcach zawsze kręci się pełno kolektorów i nawoływaczy szukających ludzi do zapełnienia pojazdu. Po ustaleniu ceny na 40 Syp/os, zapakowaliśmy się do środka, tradycyjnie już kładąc plecaki na kolanach. Z chwilą gdy wyruszyliśmy, jakaś baba zwróciła się do nas po pieniądze. Czasami jest tak, że rolę kolektora zbierającego kasę z całego autobusu jak i pośredniczącego w przepływie gotówki pełnią przypadkowe osoby. Niekiedy owi kolektorzy z przypadku starają się żądać więcej pieniędzy niż się należy. Tak było tym razem. Bezczelna baba chciała od nas pieniędzy za sześć miejsc, które z tyłu zajmowaliśmy. Problem w tym, że na pozostałych dwóch miejscach jechały jakieś kanistry oraz muszla klozetowa któregoś z pasażerów. Długo musieliśmy użerać i kłócić się babą, tłumacząc jej, że to nie nasze kanistry i nie nasz kibel. Zaraz miało dojść do rękoczynów. Dopiero kierowca załagodził sytuację i przyprowadził do porządku okropną babę, żeby nie robiła sobie interesów za jego plecami, bo tylko traci przez to klientów.
         Maalula jest niewielkim miasteczkiem położonym u podnóża gór Antylibanu. Znajduje się tu centrum monastyczne, sanktuarium oraz grób św. Tekli, jest to też ważny ośrodek pielgrzymkowy dla chrześcijan. Poza tym Maalula słynie z tego, że zachował tu się w codziennym użyciu język aramejski, czyli taki, który obowiązywał w czasach biblijnych w Judei i którym posługiwał się Chrystus i pierwsi chrześcijanie.
        Pierwsze kroki skierowaliśmy właśnie do Konwentu Św. Tekli. Po przywitaniu się z Siostrą Przełożoną, zapytaliśmy o możliwość noclegu. Nie było problemu, trzeba było tylko wysupłać jakiś datek na klasztor. Byliśmy przygotowani na iście spartańskie warunki spania w klasztorze – zimne, wilgotne kamienne cele i gołe prycze. A tu niespodzianka. Pełen luksus, zgodnie z europejską myślą techniczną. Przedpokój, osobna kuchnia, łazienka, przestronny pokój z wysokim sufitem. Bez porównania do arabskich klitek, w których wcześniej przyszło nam spać! Do klasztoru i samej Maaluli przyjeżdżało bardzo dużo pielgrzymów, głównie chrześcijan grekokatolickich z Rosji, więc dzięki ich hojnym datkom, siostrzyczkom dosyć dobrze się powodziło. Pozwiedzaliśmy nieco konwent. Idąc w górę schodami, można było się natknąć na wbudowane w skalną pieczarę mauzoleum – jest to domniemane miejsce spoczynku Św. Tekli. Ta uczennica Świętego Pawła była pierwszą kobietą, która umarła za wiarę chrześcijańską. Oprócz grobu i kapliczki, znajduje się tu też cudowne źródełko, które jakimś sposobem nigdy nie wysycha.
        Na terenie klasztoru jest też cerkiew. Sama cerkiew aż lśniła od nowości – wszystkie freski na ścianach i kopułach zostały odmalowane bardzo niedawno. Mieliśmy też niezapomnianą okazję uczestniczyć w prawosławnej mszy odprawianej przez siostry zakonne. Poza siostrami, byliśmy jej jedynymi uczestnikami (raczej obserwatorami). Na mszę składało się szereg rytuałów i czynności – od zapalania świec, palenia kadzidła, śpiewania melodyjnych pieśni, recytacji pism, po odprawianie modlitw w niezrozumiałym języku (nie wiemy, czy był to arabski czy w końcu aramejski), rozmaitych sekwencji klękania, wstawania i adorowania ikon. To bardzo ciekawe doświadczenie, móc zobaczyć, jak w innych religiach w różny sposób ludzie modlą się do Boga.
         Na samym szczycie wzgórza pod którym położona jest Maalula, mieści się klasztor św. Sergiusza i św. Bakchusa. Jest to jedna z najstarszych świątyń chrześcijańskich w ogóle – powstała w okolicach III wieku n.e. Prowadzi do niego kręty wapniowy jar – niestety nie aż taki spektakularny jak te w Petrze. Gdy doszliśmy na górę, akurat trafiliśmy na pielgrzymkę z Włoch i mieliśmy okazję usłyszeć od przewodniczki historię tego miejsca. Bardzo szczególnym elementem każdego kościoła grekokatolickiego są ikony. Młoda pani przewodnik bardzo skrupulatnie opowiadała o każdej ikonie, co symbolizuje, jakiego świętego lub scenę biblijną przedstawia, a także jak się tutaj znalazła. Nie zabrakło też polskiego akcentu – jedną z ikon podarował przebywający tu niegdyś generał Anders.
        Na koniec pani przewodnik odprawiła Ojcze Nasz w języku aramejskim. Trzeba przyznać, że język ten jest dosyć trudny i nieprzyjazny. Rzężący, charczący, dużo w nim gardłowego „gkh”. Niemniej jednak intrygujące było usłyszeć to jak mówiono w czasach Chrystusa.
Na zakończenie dnia poszliśmy do restauracji na jakieś normalne jedzenie, po czym posiedzieliśmy sobie trochę pod naszym klasztorem na wieczornym orzeźwiającym powietrzu. Życie w Maaluli, z dala od miejskiego zgiełku, toczyło się leniwie i w spokoju. Było to idealne miejsce do wyciszenia.

czwartek, 25 marca 2010

19-ty dzień podróży, czyli szybki powrót do Damaszku


        Noc była bardzo ciepła. Opowieści o temperaturach poniżej zera na pustyni można włożyć między bajki. Być może po części jest to prawda, ale nie o tej porze i nie w tej okolicy. Niestety nie mogliśmy sobie dłużej pospać. Jeszcze przed pojawieniem się pierwszych promieni słońca musieliśmy już wstawać – o godzinie ósmej odjeżdżał pierwszy i jedyny autobus z Visitors Center za wioską Rum.
         Było jeszcze ciemno i widać było gwiazdy, choć na wschodzie zaczynał już się brzask. Szybko złożyliśmy nasz obóz i spakowaliśmy plecaki. Niedługo potem ruszyliśmy w drogę powrotną przez środek czerwonej pustyni. Kiedy słońce wychyliło się już zza linii horyzontu, świt nadawał wszystkiemu niesamowitą, tajemniczą poświatę. Nasze sylwetki kładły długie cienie na pofalowanym pomarańczowym piasku. Oprócz nas zaczęły wychodzić na powierzchnię rozmaite mieszkające na pustyni żuczki, chrząszcze i jaszczurki. Pustynia – jeśli można by tak powiedzieć – powoli budziła się do życia.
         Droga powrotna zajęła nam dużo mniej czasu niż planowaliśmy, szło się o niebo lepiej niż wczoraj. Po części była to zasługa lżejszych, odciążonych plecaków, a z drugiej strony panującemu jeszcze delikatnemu porannemu chłodowi (czyli 30 stopni a nie 40).
         Żegnamy już Wadi Rum. Pustynia ta to naprawdę rewelacyjne, zapierające dech w piersiach (dosłownie) miejsce. Tutaj trzeba przyjechać. Jednak zamiast brania krótkiej, napiętej programowo wycieczki, warto poświęcić tu nieco więcej czasu. Pustynia Wadi Rum jest tego warta. Można zaryzykować stwierdzenie, że jest nawet ciekawsza od samej Petry.
         Wioska Rum powoli budziła się do życia. Pasterze pędzili ospałe wielbłądy po ulicach i wyganiali je na suche pastwiska. Dotarłszy na skraj wioski, zatrzymaliśmy pierwszego lepszego jadącego w kierunku Visitors Center jeepa. Zanim jednak zdążyliśmy pogadać z Arabem, do głosu doszedł siedzący obok 12-letni dzieciak. Nie odpowiadając na nasze Salaam Alejkum, od razu rzucił: „Five dinar!”. Dzieci już od małego nauczone są, jak sępić kasę od zagranicznych. Ojciec na szczęście okazał się być bardziej uprzejmy. Skarcił dzieciaka za jego chamskie zachowanie i zgodził się nas podwieźć nas za darmo. Jechał właśnie do Visitors Center aby zgarnąć umówionych na wycieczkę turystów. Zapakowaliśmy się na specjalnie przygotowaną krytą daszkiem pakę i po chwili ruszyliśmy. Jadąc na pace toyoty wśród piaszczystych krajobrazów i hulającego ciepłego wiatru, czuliśmy się jak owi turyści, który płacili ciężkie pieniądze za taką przejażdżkę. Wrażenia były zapewne podobne.
 
        
        Komunikacja publiczna w Jordanii jest niestety na niezadowalającym poziomie – zwłaszcza jeżeli chodzi o częstotliwość odjeżdżających autobusów. Z Visitors Center mogliśmy się dostać jedynie z powrotem do Petry, lub czekać parę godzin na jakiś autobus do Akaby na południe, czyli zupełnie w przeciwną stronę niż chcieliśmy. Jechanie teraz do Petry w sumie miało sensu. Jeżeli chcieliśmy być dziś wieczorem w Ammanie, powinniśmy próbować dostać się w pobliże głównej autostrady – a więc najlepiej do miasta Ma'an. Słabą komunikację z Wadi Rum można tłumaczyć tym, że ogromna większość przyjeżdżających tu ludzi ma wszystko zorganizowane – jeepa, wielbłąda, przewodnika, nocleg, śniadanie, transport. Tylko my jak takie sieroty wszystko robimy na własną rękę. Wygląda na to, że znowu jesteśmy skazani na przejazd kombinowany - czyli autostopem, marszrutkami, nogami i czym tylko się da.
         Do skrzyżowania z autostradą zabraliśmy się na pace kolejnego pickupa. Pożegnaliśmy się z kierowcą i nie pozostało nic innego jak stanąć przy drodze i zacząć łapać przejeżdżające autobusy i samochody. Mimo że droga ma teoretycznie status autostrady, to porównać ją można było do nieco szrszej drogi ekspresowej. Owszem, była szeroka, a asfalt był dość równy i nawet bez dziur, ale oprócz tego nie było żadnej infrastruktury – barierek, ekranów ochronnych, wiaduktów, bezkolizyjnych węzłów i skrzyżowań. Co ciekawe, na tej arabskiej autostradzie często można było spotkać za to progi zwalniające. Poza oczywistym denerwowaniem kierowców, ich cel pozostał dla nas zagadką.
         Na nieszczęście rzadko kto się zatrzymywał. Liczyliśmy, że może uda nam się złapać jakiś rejsowy autobus z Akaby albo tir, ale nic z tego. Rozpędzone kolosy ani myślały aby zatrzymać się po grupkę podróżników. Kierowcy samochodów osobowych tradycyjnie wyciągali ręce po pieniądze. Mając w pamięci to jak niedawno nas cwaniaki ciągle oszukiwali w drodze do Petry, postanowiliśmy iść w zaparte i nie płacić grosza, udając biednych studentów z Europy Wschodniej.
  • Poor Students! No money!
        Kierowcy byli zdziwieni, jak to możliwe, że podróżowaliśmy bez pieniędzy. Musieliśmy tłumaczyć im też, na czym polega autostop na zachodzie – u nas raczej nikt za podwiezienie autostopowicza pieniędzy nie weźmie.
         Stop wyraźnie nam nie szedł, więc postanowiliśmy się podzielić na dwójki i łapać samochody zatrzymujące się na stacji benzynowej. To była bardzo dobra decyzja – nie minęło 15 minut a już Kuba z Maćkiem siedzieli w kokpicie tira jadącego aż do samego Ammanu – to prawie 300km. My z Mariuszem nie mieliśmy tyle szczęścia, ale udało nam się zabrać Kijanką do położonego o godzinę drogi Ma'anu. Mogliśmy dalej próbować szczęścia na wylocie z miasta, ale dla pewności zahaczyliśmy jeszcze o dworzec autobusowy – a nuż coś będzie jechać. I nie myliliśmy się. Wystarczyło tylko wejść na teren dworca i już zaczepił nas bezzębny kolektor szukający pasażerów.
  • Amman? Szybko szybko, za niecałe 10 minut odjeżdża autokar!
        Cena była przystępna – zaledwie 2,5 żyda (+1 za bagaże). Zapakowaliśmy więc bagaże do luku i czekaliśmy rychły na odjazd. Potem jeszcze trochę poczekaliśmy, a później jeszcze trochę. Teoretycznie mieliśmy wyjechać według planu, ale trzymający nad wszystkim pieczę kolektor (a przede wszystkim nad kasą) czekał, aż zapełni się cały duży pekaes. Zupełnie jakby to była jakaś marszrutka. Ciekawe jakby było, gdyby np. w Polsce pociągi odjeżdżały tylko wtedy, kiedy w środku będzie komplet pasażerów?
            Dopiero po dobrej godzinie brodaty kierowca, wyglądający na gitarzystę ZZ Top ruszył w drogę. Dostaliśmy SMS od chłopaków – są już w Ammanie i znaleźli tani autobus do Damaszku. Niestety nie mogą dla nas zarezerwować ani kupić biletów, gdyż do tego niezbędne są paszporty. Musieliśmy być przed piątą w stolicy. Może zdążymy. 
             Tempo mieliśmy nie najgorsze, ale przez to opóźnienie i ciągłą redukcję prędkości na progach oraz obowiązkowy postój w zaprzyjaźnionej knajpie, do Ammanu dotarliśmy na styk. Za 20 minut mieliśmy być na dworcu Abdali. Wzięliśmy taksówkę i dosłownie w ostatniej chwili zdążyliśmy dotrzeć do biura przewoźnika i zakupić bilety. Do autobusu wsiedliśmy o 17.01 i zaraz potem wyruszyliśmy. Uff. Opuszczamy już Jordanię, ale nie ma tego złego - niedługo znowu będziemy w Syrii!
             Na granicy jordańsko-syryjskiej standardowa odprawa graniczna. Musimy sami załatwić wszystkie formalności – biegać z paszportami, kupować znaczki wizowe i załatwiać pieczątki. Za wyjazd z Jordanii, podobnie jak z Syrii, musimy zapłacić dodatkowo 5 żydów. To jest skandal. Nie dość że płacimy duże pieniądze za wizę wjazdową, wydajemy krocie na oszukańcze taksówki i na życie, to jeszcze na granicy muszą nas oskubać? To oni prędzej powinni nam zapłacić te 5 dinarów.
             Żegnamy Jordanię, żegnamy uśmiechniętego króla Abdullaha. Niedługo potem wita nas poważna i zatroskana twarz Bashara al-Assada.
             Udało się! Dziś przebyliśmy prawie 500 kilometrów. Dostaliśmy się tu z południa Jordanii, prawie z samego wybrzeża Morza Czerwonego. Co by nie mówić, cieszyliśmy się, że znowu byliśmy w Syrii. Jordania może nie była aż taka zła, ale wystarczyło wyjechać na 5 dni, aby zatęsknić do tego niepowtarzalnego syryjskiego klimatu.
             Do Damaszku dotarliśmy około 22 w nocy. Wysiedliśmy na jakimś totalnym „wygwizdowie”, razem z nami Jasmine, Niemka spod Lipska poznana w autobusie. Nie mieliśmy zielonego pojęcia gdzie jesteśmy. Pytaliśmy się jakichś miejscowych ludzi jak dojechać do centrum, ale nawet oni za bardzo nie wiedzieli jak nam pomóc. Wskazywali jakieś autobusy jadące donikąd, albo kazali czekać na jakiejś ciemnej drodze po której nic nie jeździ. Zniecierpliwieni, wsiedliśmy w pierwszy lepszy zielony autobus, nie będąc pewnymi gdzie nas wywiezie. Długo jechaliśmy przez jakieś przedmieścia, lecz jak tylko zobaczyliśmy przez okno charakterystyczną zabudowę centrum oraz wielkiego betonowego molocha, wiedzieliśmy już, że jesteśmy w domu i nie zginiemy!
             Ochoczo udaliśmy się w stronę sprawdzonego hostelu Al-Rabie. Okazało się jednak, że wszystkie miejsca były zajęte! Wszystkie pokoje i całe dormitorium na dachu. Podobno w pozostałych hostelach też nie jest najlepiej z miejscami...
             I faktycznie. Odwiedziliśmy resztę hosteli znajdujących się w okolicy i wszystkie miały komplet. Al-Ghazal zajęty, Al-Haramain zajęty, Al-Saada zajęty. Hotelarze żartowali, że jak bardzo chcemy, to możemy położyć się na karimatach na dziedzińcu, ale pochodząca ze Wschodnich Niemiec Jasmine już nie.
             Co się stało przez te 5 dni? Skąd wzięło się tylu nowych ludzi? Skąd ten nagły brak miejsc? Czyżby szykowała się noc pod gołym niebem? Wprawdzie wczoraj (właściwie to był cały czas ten sam dzień) spaliśmy na piachu na pustyni i byliśmy już nieźle zaprawieni w boju, ale centrum Damaszku to co innego. Nie będziemy jak menele spać na ławce, co sobie jeszcze o nas pomyślą. Poza tym była z nami Jasmine, która też wolała by się dziś wyspać w prawdziwym łóżku.
             Zwiedziliśmy chyba wszystkie tanie hostele w centrum w okolicy wielkiego betonowego molocha. Choć nasza sytuacja nie wróżyła nic dobrego, nie mogliśmy odmówić sobie wizyty w naszym ulubionym barze z falafelami i świeżo przygotowanym Banana Milkiem. Dochodziła już dwunasta, a bar ciągle był otwarty i funkcjonował na pełnych obrotach.
             Nie pozostało nam nic innego, jak poszukanie jakiegoś miejsca w hotelu dla miejscowych Arabów. Na ilość hoteli nie można było narzekać, ceny kształtowały się różnie w zależności od standardu – od zawszonych i zapchlonych obskurnych hotelików dla drobnych handlarzy i cwaniaczków, do pięciogwiazdkowych luksusowych hoteli dla baronów i szejków. Niestety w dalszym ciągu był problem z miejscami. Dopiero za którymś razem udało nam się znaleźć w miarę dobry hotel - New Promise (Nowa Obietnica) - we w miarę rozsądnej cenie. Za pokój pięcioosobowy (nasza czwórka plus Jasmine) z łazienką i klimą zapłaciliśmy łącznie 2000 Sypów, czyli tylko o 50 więcej od osoby w porównaniu z dachem w Al-Rabie. Pokój okazał się być bardzo przyzwoity, choć Jasmine twierdziła, że widziała w łazience karalucha.

    poniedziałek, 22 marca 2010

    18-ty dzień podróży, czyli bosą stopą przez Czerwoną Pustynię

            Wyspać się na szczycie naszego spartańskiego dachu niestety nie było kiedy. Wstać trzeba było nieco po piątej, gdyż już o szóstej przyjeżdżał jedyny (!) autobus jadący na pustynię Wadi Rum. Aż się wierzyć nie chciało, takie turystyczne miejscowości, zbijające tyle kasy na turystach, łączył ledwie autobus jeden na dzień. Autobus (taka większa marszrutka) tani też nie był (5 żydów od osoby), ale wyboru innego nie było. Oprócz zabrania ludzi spod hostelu Valentine Inn, autobus zajechał też pod parę innych hoteli i zgarniał czekających na parkingach chętnych. Już w autobusie pytali się nas, u kogo zapisaliśmy się na tour. Tour? Jaki znowu tour?
             Po jakiejś godzinie drogi dotarliśmy na początek czerwonej pustyni Wadi Rum. Zatrzymaliśmy się w Visitors Center. Tutaj należało zakupić bilety wstępu (cena o dziwo tylko 2 żydy, ale ma się to w najbliższym czasie zmienić - oczywiście in plus). Gdy wysiedliśmy razem z innymi ludźmi z autobusu, od razu zrobiło się wokół nas zainteresowanie. Zaczepiający nas co chwilę okoliczni Arabowie i Beduini pytali się, gdzie nasz przewodnik i co z naszym tourem. Tour to taka organizowana wycieczka po pustyni, obejmująca przejazd jeepem lub wielbłądem po bezdrożach, a oprócz tego często nocleg w namiocie i rano śniadanie. 
            Ceny były według nas za bardzo wygórowane (zaczynały się od 30 dżidi od osoby wzwyż, w zależności od atrakcji), choć słyszeliśmy opowieści od spotkanych podróżników, że mimo wszystko opłaca się zapisać na taką wycieczkę i na pewno nie będzie się tego żałować. My mieliśmy jednak inne plany. Planowaliśmy bowiem iść przez pustynie pieszo.
    •    Pieszo?! - Arab zrobił wielkie oczy. - Nie możecie iść. Nikt nie chodzi pieszo na pustynie. Jedźcie ze mną na tour, mam wielbłądy, tanio, cena studencka!
            Arabowie nie mogli zrozumieć, jak ktoś mógłby zrezygnować z ich wspaniałej oferty. Próbowali też wmawiać nam, że do wędrówki po pustyni wręcz wymagany jest dobry przewodnik. Byliśmy jednak nieugięci. Takie osoby jak my widocznie nieczęsto się trafiały – ludzie woleli mieć wszystko zorganizowane i o nic się nie martwić, i broń Boże nie przemęczać się, łażąc w słońcu z ciężkim plecakiem. Nasza konsekwencja w odmowie skorzystania z touru coraz bardziej denerwowała przedsiębiorczych Beduinów.
    • Jak dalej będziecie się tak zachowywać, to nikt was nie zabierze na wycieczkę!
            Cóż, o to nam właśnie chodziło, aby spróbować czegoś na własną rękę. Kiedy ostatni obrażony Arab oddalił się, my skierowaliśmy się w stronę ostatniego sklepu w wiosce Rum. Zakupiliśmy prowiant (dieta Małysza, tj. bułki z bananem) i solidny zapas wody. Nie ma przebacz, każdy dostał przydział obowiązkowy po 4 butelki na głowę plus to co we własnym zakresie. Miejmy nadzieję, że starczy i nie pomrzemy. Te dodatkowe kilogramy znacząco obciążały nasze plecaki. Pozostało już tylko przygotować odpowiedni strój, zawiązać na głowie kefiję, osłonić kark od słońca, wysmarować twarz kremem, zarzucić ciężki plecak i w drogę!
             Z Visitors Center pobraliśmy całkiem ciekawe i dokładne mapki, przedstawiające wszystkie ciekawsze miejsca mieszczące się na pustyni. Posiłkując się mapą oraz wskazówkami spotkanych wcześniej rodaków, obraliśmy marszrutę. Mieliśmy zamiar jak najszybciej dostać się do Kanionu Khazali (nr 2 na załączonej mapce), leżącego parę kilometrów na południe od wioski Rum, zahaczając po drodze o źródło Lawrenca z Arabii (nr 1 na mapce). Tam chcieliśmy przeczekać w cieniu najgorsze słońce, po czym ruszyć ponownie w poszukiwaniu dogodnego miejsca na nocleg i wyruszyć już bez plecaków na zwiedzanie okolicy. Następnego dnia rano opuścilibyśmy pustynię.
             O ile obraz typowej pustyni w głowie przeciętnego człowieka to nic tylko żółty piasek aż po horyzont i ewentualnie jakaś fatamorgana, to z Wadi Rum jest zupełnie inaczej. To pustynia inną niż wszystkie. Z jej czerwonych piasków wyrastają masywne ściany skalne oraz wysokie samotne ostańce. Pustynne ciepłe wiatry gnając ziarnka piasku tworzą wielkie czerwone zaspy oraz charakterystyczne sfalowania. Gdzieniegdzie wystają resztki spalonych słońcem ostrokrzewów. Daleko na horyzoncie na przemian z bezkresnymi pustkowiami i równinami majaczą wysokie pasma górskie. Słowem, zapiera dech w piersiach! 

      
             Wyruszamy z wioski. Trzymamy się lewej (wschodniej) strony szerokiej doliny, idąc wzdłuż masywnej skalnej ściany. Jest jeszcze dosyć wcześnie, więc słońce jest nisko i skały zapewniają mam nieco cienia. Na wprost przed nami zaczyna już widać cel pierwszego etapu naszej wędrówki – Kanion Khazali. Na pierwszy rzut oka, dzieli nas do niego nie więcej godzina drogi – wydaje się na pewno szybko do niego dojdziemy. Mamy o tyle szczęście, że będąc jeszcze relatywnie blisko wioski, stąpamy po utwardzonych śladach od opon jeepów. Z czasem jednak ilość śladów wyraźnie się zmniejsza – samochody jadące do Khazali wybierają raczej krótszą drogę na wprost. My idziemy trochę dłuższą drogą, ale przynajmniej w cieniu.
             Po dobrych kilkudziesięciu minutach dotarliśmy na kraniec skalnej ściany. Była to swoista brama do właściwej części Wadi Rum – Khor El Ajram, rozległego piaszczystego pustkowia. Wychodząc ze skalnej doliny i opuszczając bezpieczny cień, przed nami rozpościerał się wspaniały widok na całą okolicę. Wadi Rum stała przed nami otworem!
             W oddali widać było wysokie góry, a na wprost, jak na dłoni, samotnie wystawał z czerwonego piasku masyw Kanionu Khazali. Nie chcąc tracić czasu i dobrego tempa, czym prędzej wyruszamy, aby zdążyć jeszcze przed silnym południowym słońcem.
             Czerwony piasek staje się coraz bardziej rzadszy, coraz bardziej luźny i kopny. Nasze ciężkie, objuczone zapasami wody plecaki sprawiają, że z każdym krokiem buty coraz głębiej zapadają się w piachu. Stawiamy coraz mniejsze kroki, a mimo to trzeba włożyć w marsz naprawdę dużo wysiłku. Dodatkowo, wędrujące po bezchmurnym niebie słońce zaczyna mocniej grzać....
             Idziemy i idziemy, a Kanion w ogóle się nie przybliża! Zupełnie jakby nasz umysł zaczął płatać figle. Przez te ogromne, puste przestrzenie aż po horyzont i wyrastające samotnie wielkie skalne masywy wydaje się, że coś jest blisko, a tak naprawdę jest oddalone jeszcze o wiele, wiele kilometrów. Percepcja i poczucie odległości są tu całkowicie zaburzone. To gorsze niż niesławna fatamorgana.
             Zbliżamy się do wielkiej czerwonej zaspy zalegającej naprzeciw Kanionu. Ma ona już być ostatnim odcinkiem wędrówki. Wystarczy się tylko na nią wspiąć... Niestety to, co w oddali wydawało się niewielką zaledwie zaspą, z bliska było już ogromną i wysoką wydmą. Podejście pod nią okazało się iście morderczą przeprawą. Nogi zapadały się tak, że im bardziej się zapieraliśmy, tym bardziej osuwaliśmy się z piaskiem w dół wydmy. Krok do przodu, dwa do tyłu. Na szczęście resztkami sił udało nam się jakoś wspiąć na górę. Na szczycie okazało się, że czeka nas jeszcze spory kawałek. A przecież to już miało być tu!
             Wyczerpującą wędrówkę ratowały pustynne krajobrazy. Były po prostu takie, że szczęka opada. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego. Rozglądając się w około, można było odnieść wrażenie, że znajdowaliśmy się na Marsie. Nic dziwnego, pustynia Wadi Rum, służyła jako scenografia do wielu filmów o lądowaniu na Czerwonej Planecie. I tylko rosnące z rzadka suche kikuty ostrokrzewów zdradzały, że to jednak nie Mars, a Ziemia.
             Nareszcie kanion! Przebyta odległość nie była zbyt wielka – może z 8km, ale dodać do tego duże obciążenie, palące słońce i niewygodny, kopny piasek, to wszystko to sprawiało, że wędrówka po pustyni była bardzo wyczerpująca.
             Idziemy dalej. Mijamy obozowisko Beduinów – kilka namiotów razem z zagrodą wielbłądów, parę samochodów. Jest to częste miejsce postoju dla większości wycieczek i tourów. Nikt tu piechotą z wioski nie idzie - turyści wybierają przede wszystkim wygodne jeepy oraz czasami wielbłądy. Czym prędzej lokujemy się w zacienionej rozpadlinie. Z ulgą zrzucamy plecaki i zalegamy na skalnej półce. 
           Odpoczynek należy nam się jak nigdy. Leżymy w szczelinie kanionu, beztrosko zajadając bułki z bananami. Co jakiś czas podjeżdżają kolejne zorgani- zowane wycieczki i koło nas przetaczają się tabuny ludzi. Nie ma co, Kanion jest naprawdę ciekawym i wartym zobaczenia miejscem. Szkoda tylko, że ci wszyscy turyści poznają to miejsce jedynie po łebkach, powierzchownie, nie mając szansy na jakąś głębszą eksplorację. Przyjeżdżają jeepem, trochę pooglądają z zewnątrz, a już przewodnik patrzy na zegarek i każe się zbierać, bo pora ruszać na następny obiekt. Większość osób poprzestaje tylko na obejrzeniu paru petroglifów tuż przy samym wejściu. A najciekawsze pozostaje ukryte w głębi.
             Kanion Khazali przypomina bardzo wąwóz as-Siq Petrze. Też jest bardzo wysoki i wąski na ledwie parę metrów, choć może nie aż tak spektakularny. Aby dostać się do środka, trzeba wykazać się nie lada umiejętnościami – dostępu bronią strome, niemalże pionowe ściany i kilkumetrowe półki skalne, na które się trzeba wspiąć. Na końcu kanionu czeka jednak nagroda - malownicza i bardzo przyjemna polanka. Było by to idealne miejsce na nocleg – pięknie położone, zacienione, ukryte przed wzrokiem miejscowych Beduinów. Niestety przez owe przeszkody terenowe wąwóz był niemalże niemożliwy do przejścia z plecakami. Może gdybyśmy mieli liny, udało by nam się wciągnąć po nich plecaki...
             Dochodziła 14-ta. Siła słońca osiągnęła swoje apogeum. Wędrówka po pustyni w taką porę była by samobójstwem, dlatego dalszą część dnia przeznaczamy na odpoczynek na skałkach. Wprawdzie chcieliśmy pierwotnie poszukać jeszcze jakieś lepsze miejsce na obozowisko i nocleg, ale chyba nie znajdziemy nic lepszego, a iść z tymi okropnymi plecakami nigdzie dalej nie zamierzamy.
             Po paru godzinach, gdy siła słońca zdecydowanie osłabła, postanowiliśmy wybrać się na mały spacer po okolicy. Mapka z Visitors Center wskazywała wiele wartych uwagi miejsc, ale niestety nie mieliśmy tyle czasu by zobaczyć je wszystkie. Zdecydowaliśmy się na wędrówkę czerwonym szlakiem na Strefę Czerwonych Wydm. Potem okrążylibyśmy skalny masyw i skierowali z powrotem w stronę Kanionu Khazali. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się wrócić na zachód słońca do obozu – podobno te na pustyni są niesamowite i wprawiają w zachwyt każdego.
             Bez ciążących plecaków szło się zupełnie inaczej, bardzo lekko. Wiał nawet lekki ciepły wiaterek. Szło się bardzo przyjemnie, chociaż kopny piasek w dalszym ciągu utrudniał nieco marsz. Złudzenie optyczne znowu dawało się we znaki. Zastanawialiśmy się, z której strony okrążyć wielką, zasłaniającą cały horyzont górę. Zdawała się ona leżeć w połowie planowanej drogi od naszego obozowiska. Jednak po jej obejściu, ta niby wielka góra okazała się małym, nic nie znaczącym pagórkiem na środku pustyni. Wystarczyło odwrócić wzrok na Kanion Khazali, żeby ujrzeć, że nawet nie przebyliśmy jednej czwartej dystansu.
             Po około godzinnym marszu, dotarliśmy na przeciwległą stronę równiny Khor El Aljram. Pod skalnymi ścianami często można było zauważyć obozowiska – te większe, rozstawione na stałe, jaki i również te rozkładane tylko na sezon. Idąc wzdłuż ściany i zagłębiając się w skalną dolinę, dotarliśmy do wspomnianej Strefy Czerwonych Wydm. (Sand Dunes Area, nr 4 na mapce). Trzeba przyznać, że to nazwa dosyć trafna. O ile na pozostałej części pustyni piasek był jasnoczerwony, z pomarańczowymi i żółtymi odcieniami, to tutaj piasek był iście krwisty i czerwonopurpurowy. Razem z postrzępionymi kamieniami tworzył on rozległe i wysokie nasypy. Coś niesamowitego. Gdybyśmy wiedzieli o tym miejscu wcześniej, właśnie tutaj skierowalibyśmy nasze pierwsze kroki i rozbili obóz.
            Wspinaczka na okazałe wydmy nastręczała jednak nieco trudności. Gdy wspięliśmy się na jeden szczyt, naszym oczom ukazywały się kolejne i kolejne wzniesienia do pokonania. Z czasem trafiliśmy też na skalne urwisko. Mieliśmy do wyboru albo spróbować drogi na przełaj przez skałki, albo nadłożyć drogi i iść na około. Rozdzieliliśmy się, aby sprawdzić który wariant lepszy, ale i tak w końcu wyszło na jedno – urwisko okazało się nie do pokonania, trzeba było zawrócić i iść okrężną drogą, kontynuując wędrówkę przez wydmy. Mimo wszystkich trudów, warto było! Jak to dobrze, że nie zabraliśmy się z żadną wycieczką ani tourem. Jaki jeep by ci tutaj wjechał? Żaden!
    Eskapada była bardzo owocna, lecz niestety zajęła nam więcej czasu niż planowaliśmy. Do obozu w kanionie Khazali dotarliśmy już po zachodzie słońca. Szkoda, bo właśnie region Khazali jest jednym z tzw. Sunset Sites. Jest to miejsce, gdzie na zachodniej stronie jest luka w skałach aż do linii horyzontu, dzięki czemu widać zachodzące słońce w całej okazałości. Ominął nas piękny widok – zza skał widać było już tylko blednącą w ciemności pomarańczową łunę.
             W obozie rozpaliliśmy ognisko i przygotowaliśmy sobie na camping gazie pyszną kolację. Wprawdzie mieliśmy tylko ryż, bo sosy już nam się skończyły, ale nawet taki skromny posiłek bardzo nam smakował. Położyliśmy się spać pod gołym niebem. Takiej ilości gwiazd jak w Wadi Rum nie uświadczy się nigdzie indziej. Tutaj, na środku pustyni, z dala od świateł cywilizacji, widać było ich po prostu setki (a może nawet tysiące).

    sobota, 20 marca 2010

    17-ty dzień podróży, czyli Indiana Jones i Skarbiec Faraona

          Noc była nieco chłodna, spać nie dawała też wkurzająca i cieknąca spłuczka. Na dodatek, ktoś w nocy zarzygał cały kibel. Podłoga, deska, muszla, wszystko było urąbane resztkami żarcia. Niestety rano nikt nie chciał się przyznać do tego bałaganu. Nawet straszliwie skacowany Kanadyjczyk, który wstawał w nocy i wydawał z łazienki dziwne odgłosy, też teraz zarzekał się, że to nie on. 
          Dziś mamy cały dzień na zwiedzanie Petry. Petra jest najsłynniejszym obiektem tury-stycznym w całej Jordanii, a może i na całym Bliskim Wschodzie. Do tego starożytnego miasta tajemniczych Nabatej-czyków, pełnego skalnych grobowców przyjeżdżają tłumy z całego świata, wabione unikalną aurą i niezwykłym położeniem tego miejsca. 
           Przez cały dzień mamy zamiar wszystko dokładnie obejść. Powinniśmy dać rade, ale podobno teren Petry jest tak rozległy, że nawet poświęcając kilka dni wszystkiego się nie zobaczy. Bilety są za to bardzo drogie. Za jednodniowy należy zapłacić aż 21 żydów (30 USD, za dwudniowy niewiele więcej). Podobno parę lat temu były jeszcze zniżki studenckie, ale zrezygnowano z nich. Pewnie pomyśleli, że jak ktoś już tutaj przyjedzie, to i tak bez patrzenia wyda grubą kasę za wstęp.
           Ponieważ czeka nas dużo chodzenia w słońcu, to podążając za radą Polaków z dachu, kupujemy zawczasu zapas wody na cały dzień. Podobno już na terenie Petry za butelkę wody kasują 2 żydy, czyli 4x drożej niż w mieście. Wejście do Petry znajduje się około dwóch kilometrów od naszego hostelu, należy iść cały czas w dół główną drogą. W Visitors Center kupujemy nasze bilety oraz zaopatrujemy się w różne mapki i prospekty. Bilet należy mieć cały czas przy sobie, gdyż podobno strażnicy na koniach często je sprawdzają.
           Początek kompleksu wyglądał dosyć niepozornie. Ścieżka powoli zagłębiała się w szerokiej dolinie. Na jej bokach można było spotkać pierwsze próby ingerencji człowieka w skalne ściany – wydrążone w kamieniu groby oraz tzw. Bloki Dżinów. Ponieważ turystyka tu kwitnie, na ścieżce jest też mnóstwo osiołków i innych wielbłądów, które w asyście Beduinów wożą na grzbietach lub w rikszach wygodnych zachodnich turystów.
           Po kilkudziesięciu metrach w dół ścieżki szeroka dolina zaczęła się zwężać, by w końcu całkowicie się zmniejszyć do zaledwie niewielkiej szczeliny. Właśnie oto zaczynał się As-Siq – kręty i bardzo wąski wąwóz prowadzący do wnętrza starożytnej Petry. Wejście do miasta było bardzo dobrze ukryte i tylko nieliczni wiedzieli o jego istnieniu. Przez ten wysoki na kilkadziesiąt metrów wąwóz niegdyś przepływała rzeka, która doprowadziła do poszerzenia tektonicznej rozpadliny i nadała ostateczny kształt As-Siq. Wąwóz wił się i meandrował między skałami, co rusz zakręcając i odsłaniając co ciekawsze formy skalne, jaskinie, jamy, pieczary, grobowce. Spacer tym wąwozem to naprawdę niezapomniane przeżycie.
           Po blisko półtora kilometra, na końcu krętego wąwozu ukazał się monumentalny Skarbiec Faraona. Obraz tej wyłaniającej się zza zakrętu pięknie zdobionej budowli jest bodajże najsłynniejszym ujęciem w całej Jordanii. El Chazne Faraoun, czyli Skarbiec Faraona to wizytówka Petry i najbardziej znany zabytek. Fasada tej wysokiej na blisko 40 metrów budowli zdobiona jest klasycznym portalem oraz pięknie zakończonymi kolumnami. Najbardziej powalające jest to, że cała budowla została wycięta i wykuta z jednego kawałka litej skały. Nic tu nie jest dobudowane – nawet podtrzymujące fronton kolumny są z tego samego kamienia. Niesamowite są też same skały z których wykuto Skarbiec - mają one piękną tęczową strukturę. Są koloru różowo-czerwono-pomarańczowego i tworzą niezwykłe, ciekawe formy geologiczne oraz fantazyjne i wielobarwne wzory.
           Wnętrze skarbca jednak rozczarowuje – po prostu nic tu nie ma. Ci, którzy naoglądali się Indiany Jones'a, mogą czuć się nieco zawiedzeni. Świętego Grala tutaj nie ma, jest za to dosyć duża choć pusta sala z idealnie prostopadłościennymi murami.
           Jak nie trudno się domyślić, przed fasadą Skarbca po prostu roi się od turystów. Łażą wszędzie i wszędzie ich pełno, tak więc jak ktoś chce sobie zrobić ładne zdjęcie bez nieproszonych gości w kadrze, to życzę powodzenia. Oprócz wszechobecnych turystów kręcą się także niezwykle nachalni Beduini, a to wciskający jakieś beznadziejne naszyjniki i koraliki, a to namawiający na przejażdżkę na zwierzątku. Do wyboru wielbłąd lub osioł. Można rzec, że mieści się tutaj prawdziwy zwierzęcy węzeł komunikacyjny. Do wyboru jest kilka tras. Najbardziej popularnym szlakiem jest oczywiście przejażdżka przez wąwóz as-Siq, chociaż często ludzie wybierają też trasę na grzbiecie osła do wyżej położonych partii Petry. Postoje te omijaliśmy szerokim łukiem. Może dlatego, że z powodu obecności tak dużej liczby zwierząt, wokół było pełno odchodów. Wszystkie ważniejsze szlaki też były uwalone oślim łajnem, że aż trzeba było bacznie manewrować wśród stromych stopni.
           Chcąc oddalić się od tego zbiegowiska, wybraliśmy mniej uczęszczaną trasę na tzw. Wyżynę Ofiarną (Sacrificial High Place). Jest to najwyżej położone miejsce Różowego Miasta. Szlak wiódł stromymi wykutymi stopniami wśród skał, żlebów i głazów. Idąc szlakiem w górę, co chwila trzeba było się zatrzymywać. Jednak to nie zmęczenie zmuszało nas do postoju, tylko ciągle pojawiające się fenomenalne widoki. W ogóle nie opłacało się chować aparatu, prawie zawsze po paru krokach znaleźć można było jakiś ciekawy do uwiecznienia pejzaż lub kadr. Co rusz mijaliśmy poukrywane gdzieś w szczelinach i rozpadlinach grobowce z charakterystycznymi nabatejskimi schodkami w górnej części portalu. Trzeba zaznaczyć, że Petra jest nieco mylnie nazywana przez wszystkich skalnym miastem. Może miasto tutaj kiedyś i było, ale obecnie nie został z niego kamień na kamieniu. Prawie wszystkie te wydrążone w skale budowle to pozostałości grobowców.
           Hulający w wyższych partiach gór wiatr powoduje erozję skał, odsłaniając tym samym piękne, zapierające dech w piersiach i nie spotykane nigdzie indziej niesamowite różowo-pomarańczowe formy piaskowca. Skały tworzą wspaniałą rewię kolorów, odcieni, form, faktur, wzorów. Są one idealnym dopełnieniem do nabatejskich budowli i to właśnie one nadają temu miejscu ten niepowtarzalny wydźwięk, klimat i koloryt.
           Na samym szczycie Wyżyny Ofiarnej w sumie nic nie ma, może poza dwoma obeliskami i piękną panoramą na całą Petrę oraz okolicę. Doskonale widać skalną dolinę, w której Nabatejczycy wybrali sobie miejsce na dom. W otaczających ją skalnych ścianach można doliczyć się dziesiątek, jeśli nie setek fasad grobowców, w tym znanych Grobów Królewskich. Ciekawe, czy już archeolodzy zbadali je wszystkie dokładnie. Może jeszcze gdzieś się jakieś uchowały, zapomniane i ukryte, nie splądrowane przez nikogo, czekające tylko na odkrycie dla współczesnego świata.
           Dojście na Wyżynę Ofiarną poza możliwością delektowania się ciekawymi widokami, ma jeszcze jedną zaletę. Ponieważ dojście jest nieco długie i trochę męczące, omija się tym samym tłumy turystów, którzy gromadzą się jedynie przy nie wymagających wysiłku najpopularniejszych miejscach (Skarbiec i ruiny amfiteatru). Daje to też możliwość przejścia całego kompleksu nieco od tyłu, luźniejszą i mniej oklepaną drogą.
           Na szlakach swoje stoiska z pamiątkami porozstawiali wszę- dzie Beduini. Nie można przejść stu metrów, żeby nie natrafić na jakiegoś. Nawet jak się mówi konsekwentnie „nie”, to i tak będą łazić, i namawiać aby przynajmniej popatrzyć na ich podejrzanej jakości towar. Najbardziej utkwił w pamięci obraz biednych beduińskich dzieci sprzedających kamienie. Tak, kamienie. Takich kolorowych, co ich pełno wszędzie dookoła się walało. Jak by komuś nie chciało się schylić pod nogi i podnosić, to mógł sobie takiego kamyczka kupić za jednego żyda.
           Powoli schodząc z Wyżyny ofiarnej dotarliśmy w końcu do „poziomu zero”, by niedługo potem znowu zacząć wspinać się w górę. Tym razem kierowaliśmy się do tajemniczego monastyru – zwanego tutaj Ad-Deir. Kamienisty szlak był znacznie bardziej uczęszczany. Świadczyły o tym między innymi tony leżącego na stopniach łajna. Byliśmy też co chwila mijani przez idące do góry osiołki z turystami. Droga zajmowała teoretycznie koło godziny, do przejścia w 45 minut. Na szczęście częste zakręty i urozmaicony teren ofiarowały nieco cienia i pozwalały na krótki odpoczynek (nie muszę chyba dodawać jest upał i słońce strasznie pali).
           Monastyr to olbrzymia skalna budowla, bardzo podobna do osławionego Skarbca. Wycięta z jednego bloku skalnego, posiada podobny portal i wsparty na kolumnach fronton. Niestety niezbyt fortunne położenie i utrudnione dojście sprawia, że nie jest on taki rozsławiony i popularny jak Skarbiec. W sumie, to Monastyr jest nawet dużo większy. Jest też nieco gorzej zachowany i trochę poniszczony – tutaj na górze wiatry są większe i erozja zrobiła swoje. Nazwa Monastyr wzięła się z tego, że podobno w czasach bizantyjskich chrześcijanie zrobili w środku świątynię. Do dziś nie jest jasne pierwotne przeznaczenie tej budowli, ale najprawdopodobniej był to grobowiec jakiejś ważnej persony.
           Będąc już tak wysoko można się skusić również na widoczek – informowały o tym liczne znaki i drogowskazy, oferujące „Magnificent view of a lifetime!”. Wystarczyło jeszcze parę(set) metrów podejść w górę na szczyt wzniesienia. Hasła były nieco przereklamowane, ale widok niczego sobie, ładnie widać było okoliczne łańcuchy górskie, a nawet odległą Pustynię Arabską.
           Pora była się zbierać. Na szczęście zejście na dół zajęło nam tylko chwilę, chociaż trzeba było manewrować między mozolnie wspinającymi się osłami wiozącymi grube baby. Wkrótce potem dotarliśmy do ruin właściwego miasta. Trudno to nazwać miastem – z budynków „mieszkalnych” lub użyteczności publicznej nie został kamień na kamieniu, albo właśnie sterta chaotycznie rozrzuconych tu i w ówdzie kamieni i nic nie znaczących resztek. Groby za to zachowały się doskonale, więc sumie do Petry bardziej pasuje termin nekropolia aniżeli skalne miasto. Idąc starym decumanusem (główna droga w miastach rzymskich), na wprost przed nami majaczyły w oddali Groby Królewskie. Minęliśmy po prawej resztki jakiejś świątyni, a niedługo potem dotarliśmy do ruin amfiteatru. Na szlaku zrobiło się gęściej. Po prawej stronie widać było ponownie Skarbiec Faraona – to właśnie tutaj jest największy punkt zborny i tłok jeśli chodzi o turystów.
           Grobowce Królewskie są jednymi z najbardziej okazałych grobów Petry. Na uwagę zasługują groby: Urny, Jedwabny, Koryncki i Pałacowy. Każdy z nich jest na swój sposób unikalny. Niestety fasady zostały wyraźnie nadgryzione zębem czasu. Narażone na działanie słońca i wiatrów kolumny czy frontony bardzo zwietrzały, tak że w ledwo dało się rozpoznać ich zarysy.
           Nasza całodniowa wycieczka po Petrze powoli zbliżała się ku końcowi. Została nam tylko jedna rzecz do zrobienia – powrót wąwozem w pobliże głównego wejścia, jednak nie przez as-Siq, a położony nieco dalej i znacznie mniej popularny przełom rzeki Wadi al-Mudhlim. Odnalezienie wejścia do tego kanionu okazało się wcale nie takie proste. Teoretycznie należało iść około kilometra na północ od Grobów Królewskich, mając je cały czas po swojej prawej stronie i szukać w skalnej ścianie jakieś rozpadliny lub wąskiej szczeliny. Musieliśmy parę razy zawracać, gdyż obrana przez nas droga okazywała się ślepym zaułkiem (np. Grób Sextimusa). Na szczęście po parunastu minutach wędrówki wzdłuż wyschniętego koryta rzecznego los zaprowadził nas do celu.
           Kanion al-Mudhlim wyglądał niesamowicie. Drążony był cierpliwie cierpliwie przez stulecia, kropelka po kropelce. Wysoki na kilkadziesiąt metrów, z licznymi meandrującymi i ciasnymi zakrętami o blisko 180 stopni. W najwęższym miejscu szerokość wynosiła niecały metr, więc ledwo się można było przecisnąć. Droga była też nieco trudniejsza i wymagająca. Nie to co pięknie wybetonowany i przygotowany pod turystów kanion as-Siq. Tutaj cały szlak był pozostawiony sile natury. Trzeba było co rusz omijać różne przeszkody, skały i inny materiał niesiony przez rzekę. Należało również wykazać się niezłą sprawnością fizyczną, aby wspiąć się na tarasujące drogę głazy. Koryto co chwila rozszerzało się i zwężało, by w końcu wyjść na w miarę otwartą przestrzeń. Ostatnim odcinkiem do pokonania był wydrążony w skale kilkudziesięciometrowy, pogrążony w ciemności tunel. Został on wykonany już w starożytności, aby skierować tutaj wody opadowe pochodzące z wąwozu As-Siq. Wkrótce dotarliśmy do początku kompleksu. Dla nas był to niestety już koniec tej całodniowej wyprawy. Reasumując, Petra to naprawdę piękne i godne polecenia miejsce. Liczne budowle wykute w skałach – począwszy od Grobowców Królewskich i Monastyru, a skończywszy na okazałym Skarbcu, naprawdę robią niesamowite wrażenie. I do tego te różowo-pomarańczowe fantastyczne wzory i formy skalne. Nie bez kozery Petra jest teraz jednym z Siedmiu Nowych Cudów Świata.
    Wprawdzie cena na wstęp jest trochę wygórowana i turystów tutaj pełno (a warto przypomnieć, że środek lata to nie jest tutejsza pełnia sezonu), ale większość z nich poprzestaje na wędrówce wąwozem do Skarbca Faraona i Grobów Królewskich, z rzadka tylko zahaczając o Monastyr Ad-Deir. Owszem, są to nie lada atrakcje i ciężko rzec, że są przereklamowane, ale równie ciekawe miejsca można spotkać z dala od popularnych szlaków. Wystarczy wykrzesać z siebie nieco siły i wspiąć się na Wyżynę Ofiarną oraz zmierzyć się z siłami natury pokonując wydrążony przez rzekę kanion Wadi al-Mudhlim.
           Petra jest bardzo rozległa, ale jeden pełny dzień absolutnie wystarczy aby w spokoju wszystko zobaczyć. Pół dnia – już nie bardzo. Dlatego też te wszystkie fakultatywne wycieczki z Egiptu i bieganie z mapą patrząc nerwowo na zegarek i odliczając czas do odjazd autokaru mijają się z celem i zapewniają tylko powierzchowne poznanie Petry.
           Całodzienna wędrówka bardzo nas wykończyła. Ledwo staliśmy na nogach. Lipcowe słońce ciągle nie dawało spokoju. Po przyjściu do hotelu już niezbyt wiele się działo. Wybraliśmy na żarcie, trochę się pobyczyliśmy, zapisaliśmy się na jutrzejszy autobus na pustynię Wadi Rum, poszliśmy na miasto wymienić pieniądze. Znowu. Jordania jest droga, a Wadi Musa to już szczególnie. Wydajemy ponad dwie dniówki dziennie. Chcemy już do Syrii!