poniedziałek, 8 lutego 2010

5-ty dzień podróży, czyli kebab z derwisza

Przez zaropiałe oczy i z obolałymi plecami od niewyspania witamy Stambuł. Trzeba się jakoś przedostać do interesującego nas centrum miasta, ale nie mamy jeszcze lirów tureckich. Nawet do kibla nie chcą nas wpuścić z resztami bułgarskich lewów. Na domiar złego, w okolicy Otogaru nie ma żadnego kantoru. Oczywiście napotkani taksiarze są bardzo chętni na wymianę naszych dolarów, jednak Bóg wie po jak zdradzieckim kursie.Z pomocą przyszedł pewien Turek arabskiego pochodzenia mówiący po rosyjsku. Słysząc o naszych problemach, wręczył nam na dobry początek naszego pobytu w Turcji 3 liry. Dzięki temu hojnemu gestowi, mogliśmy przejechać metrem do Aksaray, tam znaleźć kantor i pojechać dalej tramwajem do dzielnicy Sułtana Ahmeda.
Podziękowaliśmy pomocnemu turkowi ofiarując mu pocztówkę z Gdańska, po czym udaliśmy się do stacji metra. Przypałętał się też ten nieszczęsny kierowca, który musiał tak jak my tłuc się z „centrum” Otogar do centrum centrum.
Gdy doczłapaliśmy się do dzielnicy Aksaray, Istanbul powoli budził się do życia. Na niebie widniała przepiękna kolorowa tęcza. Swoje kramy otwierali pierwsi sprzedawcy, podnosili kraty w wystawach sklepowych, rozstawiali stoiska i zaczęli tłumnie wylegać na ulice. Kantory jednak cały czas były zamknięte – będą otwarte od 9 rano. Wciąż byliśmy bez pieniędzy, a do Sultanahmet jeszcze parę ładnych kilometrów. Iść na piechotę nie było co. Z witryny jakiegoś zamkniętego punktu wymiany walut dowiedzieliśmy się mniej więcej jaki jest kurs dolara i z tą wiedzą poszliśmy do pierwszego lepszego taksówkarza. Wymienił nam bez oszukaństwa 10 USD (1 USD = 1,5 lira). Niedługo potem siedzieliśmy już w tramwaju. W Stambule aby wejść na peron tramwajowy trzeba kupić specjalny żeton i przejść przez bramki. Już na peronie, można wejść w dowolny tramwaj lub wagon metra i jechać ile się chce.
Jest duszno i gorąco – prawie 30 stopni w cieniu. Pora jeszcze bardzo wczesna, nawet na powitalnego kebaba nie można było iść, bo sprzedawcy dopiero co nadziewali na pionowe rożny wielkie kawały mięsa. Trochę połaziliśmy tu i tam, ale poszukiwania czynnej kebabowni spełzły na niczym. Udaliśmy się więc pod Hagę Sofię, gdzie w parczku na ławeczce zjedliśmy śniadanie składające się z resztek suchego prowiantu.
Dzięki naszym dużym plecakom, mieliśmy wprost wypisane na twarzy - „turysta”. A wiadomo, turysta = dolar. Byliśmy więc łakomym kąskiem dla wszelkiego rodzaju naganiaczy, naciągaczy, taksówkarzy itp. Ciągle ktoś nas zaczepiał i pytał czy czegoś nie potrzebujemy, a to hotelu, a to buty wypastować (uwaga na tureckich pucybutów! Mają bardzo dużą gamę sztuczek i historyjek by tylko dobrać się do waszych butów i pieniędzy!).
Posileni również widokiem Błękitnego Meczetu w porannym słońcu, ruszyliśmy na poszukiwanie miejsca na nocleg. Planowaliśmy zatrzymać się w tym samym hotelu co w zeszłym roku – Erenlerze. Mieliśmy małe problemy z dotarciem na miejsce, gdyż jeszcze kręciliśmy się po różnych uliczkach w poszukiwaniu jakiegoś czynnego donera. Z ciekawości również pooglądaliśmy oferty innych hoteli jakie były po drodze. Ceny kształtowały się różnie. Od 15 lirów za dzień w jakiejś obskurnej mordowni, do 10 euro (25 lirów) w schludnych hostelach przeznaczonych specjalnie dla zagranicznych turystów. Bez problemu można było znaleźć wolne miejsca, nawet bez wcześniejszej rezerwacji. Zdecydowaliśmy się jednak na stary dobry Erenler. Ma on dość dobry standard i jest położony w samym centrum niedaleko wejścia do pałacu Topkapi. Mało turystów z niego korzysta, raczej miejscowi handlarze i sprzedawcy pasków z bazaru. Utargowaliśmy bez żadnego problemu cenę do 12,5 lira za dzień, czyli nie aż tak źle (wystarczyło powiedzieć, że byliśmy tu w zeszłym roku i płaciliśmy tyle i tyle).
Zaraz po zajęciu „czwórki”, zrzuciliśmy plecaki oraz stare przepocone i śmierdzące ubrania, po czym ruszyliśmy pod prysznic. Aaah, nareszcie kąpiel i ciepła woda (po 3,5 dobach w podróży)! A nasi autostopowicze najprawdopodobniej śpią teraz na jakimś polu słoneczników czy innej kukurydzy.
Po odświeżeniu przyszła pora ruszyć na miasto. Oprócz zaliczenia w końcu powitalnego tavuk durum, chcieliśmy dowiedzieć się czegoś na temat możliwości transportu wgłąb Turcji i do Syrii – albo do Gaziantep albo do Antakyi w prowincji Hatay, albo bezpośrednio do Aleppo. Stwierdziliśmy, że nie było sensu wracać na Otogar. To dosyć daleko i w dodatku cały czas w części europejskiej. Pojechaliśmy więc na dworzec Harem. Leży on po azjatyckiej stronie miasta, po drugiej stronie Bosforu. Aby tam się dostać, wystarczy wsiąść w tramwaj wodny (prom) wypływający z okolicy mostu Galackiego i po 15 minutach już było się na miejscu.
Trzeba zaznaczyć, że komunikacja miejska w Stambule działa bez zarzutu, wszędzie można bez problemu dojechać. Metro, tramwaje i promy kursujące po Bosforze obsługiwane są przez jedną firmę, a uniwersalne żetony kosztują po 1,5 lira (3zł).
Na stacji Harem po paru minutach wiedzieliśmy już wszystko. Wystarczyło rzucić „Gaziantep”, a już obskakiwał cię tłum naganiaczy i przedstawicieli firm autokarowych, którzy wszystko za ciebie załatwią. Prywatnych firm przewozowych w Turcji jest całe mnóstwo, do wyboru do koloru. Oferują one przejazdy do prawie każdego tureckiego miasta. Godziny odjazdów są zróżnicowane, więc można wybrać bardziej odpowiadający kurs (nareszcie koniec rumuńskiego oligopolu). Ceny też są dosyć elastyczne. Pierwsza cena którą podają i tak jest zwykle zawyżana, więc zawsze można coś utargować. Ustaliliśmy cenę na 45 lirów za osoby (w biurze największego przewoźnika Metro chcieli 60). Wyjazd ok. 18 dnia jutrzejszego. Daje to nam całe półtora dnia na relaks i odpoczynek w Stambule.
Dla świętego spokoju, udaliśmy się jeszcze z Maćkiem w kierunku dworca kolejowego Haydarpasha, leżącego również po stronie azjatyckiej. Chcąc pójść na skróty, poszliśmy drogą przez stary cmentarz angielski. Znajdują się tu groby żołnierzy angielskich oraz francuskich poległych podczas wojny Krymskiej z Rosją. Są tu także przeniesione prochy Hindusów z okresu wielkiej wojny w 1920r. Nagrobki są bardzo skromne - z ziemi wystają tylko niewielkie obeliski lub płyty z napisanym nazwiskiem (a czasami bez). Pośrodku stoi wielki obelisk upamiętniający wszystkich poległych, ufundowany przez królową Wiktorię. Z czterech stron obelisku widnieją napisy w 4 różnych językach, a płyty trzymane są przez dosyć osobliwe rzeźby aniołów w turbanach. Nasz skrót przez cmentarz niestety na nic się nie zdał, gdyż wyjście było zamknięte a płot otoczony drutem kolczastym. Musieliśmy wracać naokoło, ale przynajmniej zobaczyliśmy ciekawy obiekt historyczny.
Dworzec Haydarpasha ma chyba najbardziej niesamowite położenie ze wszystkich dworców które widzieliśmy do tej pory. Wielkie wrota wychodzą wprost na Bosfor. Ze strony europejskiej można łatwo się tu dostać promem, bez konieczności jechania naokoło drogą lądową przez most. Niestety w informacji niczego ciekawego się nie dowiedzieliśmy. Najbliżej syryjskiej granicy jechał pociąg do Adany, ale w sumie i tak nie było na niego miejsca ani na dziś ani na jutro. Pozostaje autobus.
Nasi autostopowicze powinni już zbliżać się do Stambułu. Umówiliśmy się w parku pod Hagą Sofią. Po niedługim czasie byliśmy już w komplecie, a Kuba z Mariuszem zrelacjonowali nam przebieg swoich wojaży. Praktycznie przez całą Bułgarię aż do granicy tureckiej udało im się pokonać stopem. Kilkakrotnie zmieniali samochody, zabierani byli przez przeróżnych kierowców. Na noc zatrzymali się na jakimś polu słoneczników, a rano przeszli granicę pieszo wzbudzając niemałą sensację. Turcy jadący w stronę Stambułu jednak ani razu się nie zatrzymali (a Turcja to podobno najlepszy kraj na stopa), widocznie kierowcy obawiali się zabierania nieznajomych przez przejście graniczne. Wyniknąć mogły z tego problemy, bo np. nie wiadomo co taka osoba może mieć w plecaku. Nawet kierowcy tirów na polskich blachach niechętnie rozmawiali i wykręcali się. Ostatni odcinek do Stambułu podjechali więc już jakimiś rejsowymi autobusami.
Po zakwaterowaniu w hotelu poszliśmy wspólnie na miasto. Zaserwowaliśmy sobie po kolejnym durumie (durum kebab to mięso owinięte w cienki placek jak tortilla), po czym znowu udaliśmy się w stronę meczetu Sultana Ahmeda, znanego bardziej pod nazwą 'Błękity Meczet'. Budowla ta robi na nas nieprzerwanie duże wrażenie. Ogromna, wymalowana kolorowymi freskami i ornamentami kopuła oparta na czterech wielkich kolumnach, i ponadto niezliczona ilość mozaik układanych z błękitnych kafli tworzących fantazyjne geometryczne wzory po prostu zapierają dech w piersiach. To naprawdę trzeba zobaczyć.
Czym by jednak nie była wizyta w Stambule bez wieczornego czaju i zapalenia nargili. Wybraliśmy miejsce położone w ustronnym miejscu w uliczce koło Hagi Sofii. Miejsce to było chętnie odwiedzane przez zachodnich turystów, być może to ze względu na przewidziany na dzisiaj „tradycyjny” taniec derwisza.
Derwisze byli muzułmańskimi mnichami i mistykami. Spośród nich chyba najbardziej znani są Mewlewici, czyli tańczący derwisze. Ubrani w szpiczaste czapki i białe sukna, oddawali cześć Bogu wykonując hipnotyczny taniec. Gdy jedna ręka skierowana była ku niebu a druga ku ziemi, derwisze kręcili się w kółko wpadając w swoisty hipnotyczny trans. Dzisiaj prawdziwych derwiszów trudno znaleźć, choć performance tańczącego w kółko turka mógł się podobać. Później jednak widzieliśmy tego samego derwisza tańczącego dla turystów w innej knajpie, więc z religijnym rytuałem taniec ten już ma mało wspólnego.
Stambuł to miasto, które długo nie śpi, a życie towarzyskie toczy się głównie w nocy. Liczni uliczni sprzedawcy nawołują oferując różne przekąski: prażone orzechy, małże, lody, kukurydze, obważanki z sezamem, ayran (słony kefir), słodycze. No i oczywiście kebaby: tavuk, et, doner, durum, kokorec... można by wymieniać bez końca. Powłóczyliśmy się jeszcze trochę po uliczkach i zaułkach skąpanego w nocnych światłach Stambułu, po czym zakupiliśmy winko z zamiarem zakończenia dnia wylegując się na tarasie w hotelu.

Brak komentarzy: