środa, 21 kwietnia 2010

22-gi dzień podróży, czyli Lew, Tygrys i Eufrat

        Jako iż jest to nasz ostatni pełny dzień w Aleppo i w Syrii, postanawiamy wykorzystać go na całodniową wycieczkę poza miasto. Mając do wyboru zwiedzanie kolejnych starożytnych ruin, tj. świątynię Szymona Słupnika albo Umarłe Miasta, decydujemy się na coś zgoła innego – wycieczkę nad Eufrat.
         Eufrat to ogromna rzeka, zaopatrująca w wodę pitną większość mieszkańców Syrii. To właśnie w dorzeczu Eufratu i oraz innej rzeki dużej rzeki, Tygrysu, powstała wielka potęga państw starożytnej Mezopotamii. W latach 70-tych, za rządów starego prezydenta Hafiza Al-Assada (po arabsku Lew), postawiono na Eufacie wielką tamę – jej obraz widnieje na banknotach o nominałach 500 Syp. Właśnie w to miejsce będziemy próbowali się dostać, jak również do położonej nieopodal plaży i zamku Kalat Dżabar.
         Przed wyjazdem zahaczyliśmy jeszcze o dworzec kolejowy. W przewodniku wyczytaliśmy, że istnieje połączenie między Aleppo a Stambułem. Pociąg miał jechać koło 36 godzin i kosztować jakieś grosze. Na miejscu okazało się, że połączenie owszem kiedyś istniało, tylko dawno temu - teraz było niestety zawieszone. Był za to pociąg do Adany, ale nie za bardzo nas to urządzało. Wracając w stronę hotelu, po raz kolejny natknęliśmy się na Kim. Jaki ten świat mały. Kim też jutro będzie opuszczała Syrię, niestety nieco o innej porze niż my. Coś czuję, że nie było to nasze ostatnie spotkanie.
         Po zajechaniu w końcu na Al-Ramuseh, kupiliśmy niezwłocznie bilety do miasta Rakka. Ustaliliśmy z kierowcą i sprzedawcą w biurze, że chcieliśmy wysiąść wcześniej, przy skrzyżowaniu na Al-Thawrah. Tam właśnie miała znajdować się wspomniana tama i jezioro Assada. Mimo, że była to mniej więcej w połowa drogi do Rakki, musieliśmy i tak zapłacić pełną stawkę, tj. 125 Syp.
         Autobus, którym przyszło nam jechać, to była istna pierwsza klasa. Oprócz standardowej klimy i video, w autobusie były prawdziwe skórzane siedzenia, odświętnie ubrany steward (nie jakiś tam pierwszy lepszy kolektor) rozdawał firmową butelkowaną wodę, cukierki i ciasteczka. Żyć nie umierać.
         Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, kierowca zatrzymał się w umówionym miejscu w pobliżu skrzyżowania na Al-Thawrah. Mieliśmy szczęście, gdyż od razu po wyjściu z autobusu dogadaliśmy się z miejscowym „łyżwiarzem figurowym” (młodzieniec w bluzie z cekinami), który właśnie jechał w tamtą stronę z kolegą. Po krótkiej rozmowie, zgodzili się nas zabrać w pobliże tamy. Co prawda jechaliśmy w szóstkę małą osobową kijanką, ale jakoś się pomieściliśmy.
         Wtem! Gdy ujechaliśmy już parę kilometrów, odruchowo pomacałem się po kieszeniach i ze zgrozą stwierdziłem, że nie mam paszportu! Został w autobusie! Zawsze przy wypisywaniu i sprawdzaniu biletów potrzebny jest paszport, więc najprawdopodobniej zostawiłem go za siedzeniem. Autobus w tym momencie mknął po autostradzie zmierzając do Rakki. Co robić?!
         Porozumiałem się na migi z łyżwiarzem, próbując przekazać mu w czym rzecz. Po chwili kierowca zatrzymał samochód i zrobiliśmy nawrót. Ponieważ pasy ruchu na autostradzie oddzielały wielkie kamienne bloki i nie było żadnych zjazdów ani wiaduktów, nie mogliśmy zjechać na przeciwny pas ruchu. Pojechaliśmy więc pod prąd, pędząc ponad 140km/h i próbując dogonić uciekający nam autobus.
Gnaliśmy tak nieomalże na złamanie karku przez dobrych kilkanaście minut. Pościg na szczęście się udał i dogoniliśmy autobus. Paszport się znalazł, a mi kamień spadł z serca. Gdyby nie pomoc łyżwiarza i jego kolegi, nie mam pojęcia jakby się to wszystko skończyło. Być może deportacją.
         Dojechaliśmy do tamy. Jest to obiekt o bardzo dużym strategicznym znaczeniu, więc pewnie dlatego w około pełno było posterunków policji i wojska uzbrojonego w kałasznikowy. Na tamie nie wolno było robić zdjęć, nie wolno było iść przez nią piechotę ani zatrzymywać się na środku samochodem. Wojskowi sprawdzali wszystkim dokładnie dokumenty, nawet Syryjczykom z którymi jechaliśmy. Wole nie myśleć co by było, gdybym w tym momencie zorientował się, że nie mam paszportu. Jeszcze by mnie wzięli za jakiego terrorystę.
        Tama, ukończona za rządów Hafiza Al-Assada, miała być częścią wielkiego inżynierskiego planu – woda z Eufratu miała wezbrać i wylać, tworząc ogromne tereny zalewowe i żyzną, nawodnioną krainę. Po wybudowaniu tamy powstał wielki zbiornik wodny, nazwany imieniem Al-Assada, powstała też elektrownia wodna zaopatrująca w prąd znaczną część Syrii. Niestety wielki projekt udał się tylko po części – nigdy nie nawodniono w pełni wszystkich planowanych obszarów ani nie osiągnięto przewidywanego wzrostu produkcji rolniczej. Niedawne ukończenie tamy imienia Ataturka w wyższej, tureckiej części Eufratu, spowodowało też znaczny spadek przepływu i wahania poziomu wody.
         Plaża, jak i lokalna atrakcja turystyczna, zamek Qalat al-Jabar, znajdowały się po drugiej stronie tamy. Dogadaliśmy się, żeby koledzy jeszcze tam nas podwieźli – przez tamę nie wolno było iść na piechotę, a sterczenie na jej szczycie i łapanie stopa tuż za punktem kontrolnym na celownikach kałasznikowów nie wchodziło raczej w grę.
         Po dojechaniu pod zamek, podziękowaliśmy kolegom za podwiezienie i uratowanie z kłopotów związanych z paszportem. Malowniczo położony Zamek Qalat al-Jabar wzniesiony był na sztucznej grobli na jeziorze Assada (wcześniej na rzece). Przez turkusowa wodę wydawało się, iż znajdowaliśmy się na Lazurowym Wybrzeżu, aniżeli na Bliskim Wschodzie gdzieś na środku pustyni. Kalat Dżabar wprawdzie miał jakąś tam swoją historię, ale w cale nas ona w tym momencie nie interesowała i zupełnie nie mieliśmy ochoty na zwiedzanie kolejnej kupy gruzu i kamieni. Weszliśmy na górę tylko na chwilę dla widoczku, po czym jak najprędzej zeszliśmy kierując kroki w stronę plaży.
         Plaża choć kamienista, była cudowna. Turkusowa woda była krystalicznie czysta, nie za ciepła, nie za zimna, po prostu idealna. I do tego była słodka. Kąpiel w takiej wodzie była czysta przyjemność. Jak już się raz weszło, to strasznie ciężko było wyjść. Naprawdę warto przyjechać tutaj z Aleppo choćby dla tych paru chwil w wodzie.
         Niestety pora była już się zbierać. Dziś piątek, dzień wolny i autobusów jeździło dużo mniej niż zwykle. Udało nam się przekonać kierowcę rasta pickupa (mocno przyozdobionego kolorowymi frędzelkami i innymi duperelami) na podwiezienie z powrotem przez tamę do Al-Thawra w pobliże dworca marszutek. Wprawdzie zażądał od nas 200 Sypów, ale raz na jakiś czas można było zapłacić – zwłaszcza, że przejażdżka takim niepowtarzalnym pickupem na pace nie zdarzała się często.
         W miasteczku już czekał na nas mikrobusik do Aleppo. Byliśmy ostatnimi czterema pasażerami na których czekano i zaraz potem jak się zapakowaliśmy pojazd ruszył (cena 100 Syp). Było ciasno, mało miejsca na nogi, a pazerny kierowca i tak ładował do środka kolejnych stojących przy drodze chętnych. Spotkało się to nawet z niezadowoleniem jadących z nami wojskowych – nie po to płacili kasę, żeby teraz w ciasnocie na swoich kolanach wozić czyjeś toboły i bagaże.
Dyskomfort podróży sprawił, że droga niemiłosiernie się dłużyła. Zaczęliśmy powoli tęsknić już za domem – a szczególnie za chłodnym piwkiem, kartofelkami i mięskiem z grilla...
         Wysadzili nas na jakimś totalnym zadupiu wiele kilometrów od centrum Aleppo. Żeby dostać się z powrotem w pobliże hostelu, musieliśmy wziąć 3 autobusy i przejść spory kawałek pieszo. Arabowie ogólnie są bardzo pomocni jeśli chodzi o pytania o drogę, wskazanie kierunku czy właściwego autobusu. Czasami porzucą swoje zajęcie i zaprowadzą gdzieś cię za rękę, niekiedy jednak ich pomoc jest przekleństwem. Nawet jak nie mają zielonego pojęcia o tym jak i gdzie należy jechać, i tak wskażą gdzieś jakąkolwiek drogę, wyrządzając nam przy tym niedźwiedzią przysługę. Dlatego zawsze warto pytać kilku osób jednocześnie i zweryfikować otrzymane odpowiedzi. Kierowcy autobusów też nie są gorsi. Pytania o kierunek autobusu wyglądają zawsze tak samo:
  • Czy ten autobus jedzie do centrum?
  • Yes.
  • Ile kosztuje bilet?
  • Yes.
           I tak w kółko.
         Gdy wieczorem doczłapaliśmy się do hostelu, byliśmy ledwo żywi. Zostawiliśmy tylko ręczniki i wyszliśmy na miasto szukać jakiegoś jedzenia. Zatrzymaliśmy się w syryjskiej podróbie KFC na całkiem smaczne (choć nieco suche) smażone kurczaki. Falafele i szwarmy strasznie już nam się przejadły i już nie mogliśmy na nie patrzeć. Na zakończenie dnia wybraliśmy się na kultową już fajkę wodną (nargile) do kawiarenki pod budynkiem Cytadeli.
         Siedząc przy stoliku i beztrosko pociągając chłodny jabłkowy dym, snuliśmy plany przyszłych wojaży. Gdzie pojechać na następną wyprawę? Może do Turcji? Fajnie by było zobaczyć resztę tego ciekawego kraju, no i byłby pretekst, żeby jeszcze raz odwiedzić Stambuł. A może jednak gdzie indziej? Maroko? Ukraina? Bałkany? Iran? Rosja? Sprawa była otwarta.
         Już jutro mieliśmy opuścić Syrię na dobre i rozpocząć drogę powrotną do domu. Ach, chciało by się tu zostać jeszcze trochę! To miejsce ma coś takiego w sobie, że żal wyjeżdżać. Wprawdzie pierwsze wrażenie nie było zbyt zachęcające, a zderzenie kultury arabskiej i zachodniej może wywołać lekki szok, ale wystarczy pobyć tutaj trochę dłużej, aby coraz bardziej zanurzyć i zatracić się w tym niesamowitym bliskowschodnim klimacie.

21-szy dzień podróży, czyli powrót do Aleppo (przez Damaszek)

        Nie da się ukryć, że nasza wyprawa na Bliski Wschód powoli dobiega końca. Jeszcze tyko dwa dni w Syrii, po czym będziemy już w drodze powrotnej do domu. Dzisiaj jednak chcemy dostać się do Aleppo, zahaczając po drodze o Damaszek. Marszrutka z Maaluli dowiozła nas na sam główny dworzec. Jak to na każdym większym dworcu, przed wejściem sprawdzają nas wykrywaczem metali i prześwietlają nasze bagaże. Kupno biletów na autobus do Aleppo nie stanowi najmniejszego problemu. To najbardziej popularna trasa w tym kraju. Przejazd oferuje wielu biur podróży, prywatnych jak i państwowych – można więc poświęcić nieco czasu, aby poszukać tańszego przewoźnika.
         Po około pięciu godzinach drogi (z postojem w Homs) byliśmy już w Aleppo na dobrze nam znanym dworcu Al-Ramuseh, położonym za miastem niedaleko stadionu piłki nożnej. Wsiedliśmy w pierwszy lepszy zielony autobus jadący do centrum i po niedługim czasie, kiedy na horyzoncie pojawił strzelisty budynek rządowy (jedyny „drapacz chmur” w całym mieście), byliśmy na miejscu.
         Byliśmy piekielnie głodni, od rana praktycznie nic nie jedliśmy, nie licząc jakichś okropnych suchych ciasteczek na dworcu. Jednak pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę hostelu Spring Flower (po arabsku Zahrat al-Rabie), w którym zatrzymaliśmy podczas wcześniejszej wizyty w Aleppo. Mieliśmy szczęście – choć w hostelu był dużo większy ruch niż przedtem i większość miejsc była zajęta, to udało nam się dostać trzyosobowy pokój z balkonem, nawet ten sam co mieliśmy poprzednim razem. Młody chłopaczek z obsługi chciał od nas nieco więcej pieniędzy, ale wystarczyło powołać się na właściciela Usamę i cena została po staremu. Zostaniemy tutaj na dwa noclegi.
         Kiedy sprawa noclegu została rozwiązana, pozostała do rozwiązania kwestia zaspokojenia głodu. Długo szukaliśmy restauracji do której przyprowadzili nas spotkani na samym początku pobytu w Aleppo studenci. Krążyliśmy ulicami i zaułkami dzielnicy chrześcijańskiej (dzielnica łatwa do odróżnienia – alkohol w sklepach oraz kobiety bez hidżabów), lecz niestety owej restauracji nie znaleźliśmy. Znaleźliśmy za to co innego, a raczej kogo innego - Koreankę Kim, którą poznaliśmy wcześniej w Damaszku. Co za nieoczekiwane spotkanie. Pogadaliśmy trochę, opowiedzieliśmy o naszym kilkudniowym wypadzie do Jordanii. Kim bardzo dziękowała nam za polecenie jej Aleppo – gdyby nie nasze rady nie trafiła by do tego ciekawego miasta. Po posiłku udaliśmy się z powrotem do dzielnicy muzułmańskiej, aby powłóczyć się trochę po sukach i bazarach.
        Dziś był dzień targowy, wszystkie stragany i stoiska były więc otwarte, nawet mimo późnej już pory. W sumie to nie mieliśmy zamiaru niczego kupować – jeszcze będziemy mieli na to czas jutro bądź pojutrze. Kręcąc się wśród niezliczonych uliczek i sklepików, patrzyliśmy z ciekawości na oferowane towary. Sprzedawcy na różne sposoby próbowali nawoływać i nakłaniać do kupna, a przynajmniej do obejrzenia lub dotknięcia towaru. Pewien młody chłopak był w tym mistrzem. Prowadził stoisko z różnymi tkaninami, szalami jedwabnymi, chustami kaszmirowymi i paszminowymi. Chłopak długo zachwalał swoje towary i pięknie opowiadał o ich licznych zaletach. Nieźle się też targował – znał prawie wszystkie sztuczki i jak to się mówi miał „niezłą bajerę”. Wziął nawet jakiś szalik ze straganu konkurencji i podpalił jeden koniec zapalniczką. Syntetyczne włókna szybko osmoliły się i zaczęły wydawać nieprzyjemny smród spalenizny. To samo zrobił ze swoimi szalami. Dzięki szlachetnemu połączeniu jedwabiu z kaszmirem, szale były odporne na działanie płomienia. Tym pokazem „kupił” nas, a my kupiliśmy po kaszmirowej chuście. Wróżymy mu świetną karierę handlowca.
         Opuszczając suki wychodziło się prosto na mały skwerek tuż przed wejściem do Cytadeli. Było tu ulokowanych dziesiątki małych kawiarenek i restauracyjek. Wszystkie były jednak mocno oblężone i ciężko było znaleźć wolny stolik. Zasiedliśmy przy jednym na herbatkę i fajkę. Naszym „wungielmajstrem”,
czyli kolesiem od rozpalania fajki i uzupełniania rozżarzonych węgielków w nargili został sympatyczny chłopak z młodzieńczym wąsikiem, modnie ubrany w obcisłą czarną koszulę z cekinami i wystylizowany na łyżwiarza figurowego. Funkcja wungielmajstra była dosyć wymagająca – trzeba było lawirować między stolikami i zaklętymi rewirami z małym gorącymi kociołkiem i zmieniać szybko wypalające się w fajkach węgle, ale również można było za to napalić się do woli gratis, ściągając „machy” od klientów.
         Oprócz rozpalającego fajki wungielmajstra, w kawiarni było też kilka innych profesji. Byli zwykli kelnerzy przyjmujący zamówienia i roznoszący dania, był też szef sali i szef wszystkich kelnerów – Jasyr. Jak tylko był jakiś problem, wszyscy biegli do Jasyra. Jasyr to, Jasyr tamto. To Jasyr ustalał (bardzo elastyczne) ceny i zbierał pieniądze za rachunki.
        Lecz nawet Jasyr miał swoich szefów. W końcu sali w rogu, przy zacienionym i zadymionym stoliku siedział Boss. Boss ogólnie nic nie robił - siedział taki, pił kawę, palił pety, a wszyscy do niego potulnie podchodzili, zostawiali kasę i się rozliczali – szef sali Jasyr, koleś roznoszący kawę, herbaciarz, nawet małe dzieci sprzedające orzeszki. Wszystkich miał w garści.
         Aach, jak przyjemnie... Jeszcze dwa dni temu spaliśmy pod gołym niebem na pustyni, a dziś rozsiadamy się przy fajce i herbatce jak jacyś baronowie. Po tych paru dniach zaciskania pasa i podróży w spartańskich warunkach, trzeba było odrobinę poszaleć i odreagować.
        Dochodziła już północ, a mimo to przed Cytadelą były tłumy. Ludzie siedzieli przy stolikach w kawiarenkach albo na murkach, rozmawiali, palili nargile, popijali herbatę. Fenomenem było dla nas to, że nikt nie tu pił alkoholu, a ludzie nadal się świetnie bawili. Gdyby u nas nie sprzedawano alkoholu, o tej porze wszystkie knajpy i kawiarnie dawno by świeciły pustkami.