poniedziałek, 22 lutego 2010

13-ty dzień podróży, czyli Khaleel i Friends Forever!

Po smacznym, acz niezbyt obfitym śniadanku, zbieramy się powoli i opuszczamy hostel. Żeby nie być głodnym, strzelamy sobie jeszcze po falafelu w naszej ulubionej budzie z syryjskim żarciem. Falafel to typowa syryjska przekąska podobna do kebaba, z tym, że zamiast mięsa zawiera kulki zmielonej i smażonej w gorącym tłuszczu ciecierzycy. Dosyć dobre to i bardzo tanie, ale trzeba utrafić na dobrą budę, bo niestety większość z nich jest dosyć przeciętna... Jak dodadzą coś więcej niż kawałek pomidora to będzie dobrze. W Polsce za to tyle tych surówek ładują, że połowa z nich wysypuje się na chodnik. Niestety po tylu dniach te wszystkie falafele i szwarmy już zaczynają nam bokiem wychodzić... Na szczęście w budzie obok naszego hostelu serwują też przepyszne soki wyciskane że świeżych owoców oraz koktajle.
Nie możemy odmówić sobie przyjemności skosztowania Banana Milka – niby zwykły koktajl mleczo-bananowy, ale za to jaki przepyszny! Zawsze jak tylko przechodziliśmy obok tej budy, była to pozycja obowiązkowa. I to tego cena 25 Syp za dużą szklankę (czyli poniżej 1zł). Po prostu pycha.
Po jakimś czasie już w szóstkę dotarliśmy pod wrota muzeum – stanowiła je zrekonstruowana starożytna kamienna brama. Sam budynek muzeum był dosyć duży, miał trzy poziomy, kilka bocznych skrzydeł oraz podziemia. Całe szczęście, że ekspozycja muzeum była bardziej przemyślana niż ta z Aleppo. Sale i eksponaty podzielono na epoki - od starożytności, przez okres hellenistyczno – rzymski, aż do epoki Umajjadów. Niestety podpisów pod gablotami i eksponatami nadal brakowało, lub były w każdym innym języku tylko nie w angielskim. Dużo sal było poświęconych ekspedycjom archeologicznym z różnych krajów, np. Francji, Hiszpanii itp. i wszystkie napisy były w języku kraju który finansował wykopaliska.
Dużo miejsca poświęcono przełomowemu wynalazkowi ludzkości – alfabetowi. To właśnie na terenie starożytnej Syrii powstało pierwsze pismo, wtedy jeszcze na glinianych tabliczkach klinowych. Malutka tabliczka wielkości może dwóch pudełek zapałek z kilkoma znakami na krzyż to największa chluba tego muzeum i częsty motyw pocztówek. Jest to najstarszy znaleziony przykład pisma na świecie. Poza tym bardzo ciekawa była wystawa dotycząca archeologów prowadzących prace w Syrii. Poświęcono im całe piętro. Zebrano mnóstwo notatek, starych fotografii, pism, listów. Nie zabrakło też tablicy i gabloty przedstawiającej osiągnięcia profesora K. Michałowskiego. Bardzo interesujące były odręczne rysunki techniczne polskiego profesora, przedstawiające bardzo dokładne przekroje poprzeczne przez wykopaliska w Palmyrze, a także szkice i notatki. Muzeum ogólnie ok, i chociaż na kolana to ono nie powala, to i tak bije to w Aleppo na głowę. Nieco denerwujący był tylko brak klimy i hałasy dochodzące z zewnątrz. Tuż za płotem muzeum mieścił się duży węzeł komunikacyjny i dworzec marszrutek. A nie muszę chyba dodawać, że syryjscy kierowcy bardzo lubią nadużywać klaksonu...
Po muzeum poszliśmy jeszcze w rejon prezydenckich pałaców. Była to dosyć spora odległość i niestety trzeba było ją całą „przebutować”, oczywiście w pełnym południowym słońcu. Po kilku chwilach, kiedy policjantów z pałkami zaczęli zastępować uzbrojeni w kałasznikowy żołnierze, czuliśmy, że już jesteśmy blisko. Pałac jednak wyglądał tak sobie – już ładniej wyglądał znajdujący się po drugiej stronie hotel. Niestety żołnierze strzegący bezpieczeństwa głowy państwa byli dość nadgorliwi w swojej robocie. Wystarczyło wyjąć aparat z futerału, a już następowało wśród nich poruszenie. Żołnierze wołając dowódcę i przeciągając ręce po karabinie, jednoznacznie dawali znać, że o jakimkolwiek fotografowaniu okolicy nie mogło być mowy.
Trochę się wkurzyliśmy, bo w sumie niepotrzebnie szliśmy taki kawał drogi. Wróciliśmy więc do hostelu gdzie już czekały na nas nasze krowy (jak potocznie nazywaliśmy ciężkie obładowane plecaki). Pożegnaliśmy się serdecznie z dwójką Polaków i udaliśmy się na mieszczący się za miastem dworzec al-Sumaryeh.
Pokręciliśmy się trochę po okolicznych okienkach z zamiarem zakupu biletów do Bosry, gdzie miały znajdować się ruiny ongiś ważnego rzymskiego miasta oraz ogromny amfiteatr. Miał to być też nasz ostatni punkt przed Jordanią. Bilety sprzedawała tylko jedna firma, i to aż za 100 Sypów. Nie mając zbytnio wyboru kupiliśmy cztery bilety. Odjazd za półtorej godziny.
Czekając w klimatyzowanej poczekalni na przyjazd autokaru, zagadnął nas pewien również jadący do Bosry Syryjczyk, najwyraźniej zaciekawiony naszym nietypowym wyglądem. Opowiedzieliśmy mu o naszej podróży i o naszych przyszłych planach. Syryjczyka jednak bardziej interesowało miejsce z którego pochodziliśmy – Polska. Nie za bardzo potrafił wskazać lokalizację jej na mapie (napomykał coś, że to na północ od Danii) i bardzo dziwił się, że nie ma u nas żadnych rzymskich ruin tak jak w Bosrze. Wszystkie kraje które znał były kiedyś pod rzymskim (albo ottomańskim) panowaniem.
Bosrańczykowi bardzo spodobał się też nasz Gdańsk. Po prostu nie mógł oderwać oczu od pocztówek, które mu pokazaliśmy. Wszystko go interesowało i o wszystkim wszystko chciał wiedzieć – o Żurawiu, fontannie Neptuna, renesansowej i barokowej architekturze, kościele Mariackim itd. Mówił, że zazdrości nam takiego pięknego miasta (w sumie na pocztówkach każde wygląda ładnie). Syryjczyk chciał dać wyraz swojej gościnności i zaprosił nas wszystkich do swojego domu w Bosrze na tradycyjną filiżankę herbaty oraz nargilę. Z chęcią przyjęliśmy zaproszenie.
Do Bosry zajechaliśmy późnym popołudniem. Wysiedliśmy z naszym nowym syryjskim kolegą (jego imię było dosyć trudne do zapamiętania – Nour Al-Deen Khaleel) i zaczęliśmy rozglądać się za jakimś noclegiem. Obecnie Bosra to niewielkie senne miasteczko i wszyscy wszystkich dobrze znali. Nasz nowy kolega również znał wszystkich właścicieli okolicznych hoteli i hosteli (może z wyjątkiem położonego na skraju miasta ekskluzywnego Cham Palace – drogiego hotelu międzynarodowej sieci). Nie były to może takie fajne hostele jak w Aleppo i Damaszku, bardziej przypominały noclegownie dobudowane do niewielkich restauracyjek. Po wstępnych oględzinach jednego z takich miejsc, zakwaterowaliśmy się w budynku restauracji o nazwie „Tysiąca i Jednej Nocy”, mieszczącej się tuż obok amfiteatru. Z zewnątrz restauracja wyglądała dosyć przytulnie – dach z winorośli zapewniał cień, a sala w której przyszło nam spać była wyłożona miękkimi dywanami i materacami. Tylko cena była trochę wygórowana jak na takie skromne warunki, ale na szczęście obecność Khaleela pozwoliła nam na lekką zniżkę. Żeby tradycji stało się zadość, zostaliśmy jeszcze poczęstowani przez właściciela prowadzącego wraz z bratem lokal powitalną herbatą, czyli 'hospitality tea'.
Po chwili udaliśmy się wszyscy na drugi koniec miasteczka, gdzie stał dom sympatycznego Bosrańczyka. Khaleel mówił bardzo dobrze po angielsku i jeszcze lepiej po francusku – studiował bowiem literaturę na Uniwersytecie w Damaszku. Był na ostatnim roku i niedługo miał bronić dyplom. W przyszłym roku miał też brać ślub ze swoją narzeczoną.
Dom Khaleela był jednak w stanie gruntownego remontu. Po obejściu kręcili się ubabrani gipsem robotnicy (odlewali oni z gipsu różne ozdoby, np. kolumny, kapitele itp), a wszędzie po okolicy walały się narzędzia i materiały budowlane. W środku dwupiętrowego domu praktycznie nic nie było - gołe ściany, prawie żadnych sprzętów, wszędzie natomiast zalegał gruz. W tym domu miał zamieszkać Khaleel wraz ze swoją rodziną.
Zajęliśmy miejsca na niewielkim balkonie, z którego rozciągał się widok na całą okolicę. Chwilę później na stoliku pojawił się imbryk mocnej słodkiej herbaty a także nargila – fajka wodna. Czas mijał bardzo szybko. W bardzo miłej atmosferze przegadaliśmy z pół wieczora. Dużo rozmawialiśmy na temat sytuacji życia w Syrii. Khaleel ubolewał, że Syryjczycy nie mogą swobodnie podróżować za granicę - dostanie paszportu graniczy z cudem. Co chwilę pod dom Khaleela podjeżdżali jego przyjaciele na motorach – niektórzy przychodzili na górę się przywitać, niektórzy tylko odmachiwali. W odwiedziny przybył też roczny siostrzeniec Bosrańczyka. Nie potrafił jeszcze mówić, za to fajkę ciągnął jak prawdziwy profesjonalista. Gdy dostał do ręki długi zdobiony wąż, od razu wiedział co z nim należy zrobić.
Chętnie zostalibyśmy w dłużej, ale było już późno i niestety musieliśmy wracać do 1001 Nocy. Khaleel chętnie byłby nas przenocował, tylko niestety miałby z tego powodu problemy i byłby nękany przez policję (takie prawo), a z drugiej strony po prostu nie miał do tego warunków (remont). Poszliśmy więc razem do naszego lokalu gdzie zjedliśmy kolację. Właściciel restauracji okazał się być prawdziwym Cwaniakiem, w swoim cwaniactwie i lenistwie przerastał wszystkich. Leń był z niego iście patentowany. Niby razem z bratem prowadzili ten interes, ale tak naprawdę to tylko zbijali bąki. Siedzieli przy stoliku cały dzień, pili 10 herbat, 5 kaw, wypalali paczkę fajek. Sami nie wykonywali żadnych prac, tylko wyręczali się bandą dzieciaków, którą wyzyskiwali i wykorzystywali do sprzątania, zmywania itp. Cwaniakowi nawet zamówionej kolacji nie chciało się przyrządzić, więc posłał dzieciarnię po posiłek do konkurencji.
Korzystając z okazji że noc była ciepła, wyszliśmy jeszcze na nocny spacer po ruinach rzymskiej Bosry. Najsłynniejszy zabytek miasta, czyli amfiteatr, był już o tej porze zamknięty, ale pozostała część miasta pozostawała otwarta. Miasteczko to okres świetności miało za czasów panowania Rzymian. Był to jeden z ważniejszych ośrodków administracyjnych regionu Hauran oraz ważny punkt na szlaku karawan. Obecnie miasto sporo straciło na znaczeniu, ale wiele rzymskich obiektów z czasów świetności zachowało się do dziś. Szczególnie ciekawie wyglądały rzędy czarnych, wykonanych z wulkanicznego bazaltu kolumn, oświetlonych bladym blaskiem księżyca.
Noc, którą przyszło nam spędzić w przytułku 'Tysiąca i Jednej Nocy', spokojnie można zaliczyć do tych jak z Tysiąca i Jednego Koszmaru. Bo był to faktycznie koszmar. Materace i dywany okazały się być pełne pluskiew, a skaczące wszędzie pchły nie dawały spokoju. W nocy każdy z nas był nieustanie gryziony i nękany przez denerwujące insekty i robale. A były one ogromne, jak mawiają wędkarze, taaaakie wielkie! Musieliśmy kilkakrotnie zmieniać posłanie, aby uciec precz od tego robactwa. Po prostu horror. Horror.
Wspomnieć jeszcze można o toalecie. Oczywiście ustęp był w stylu arabskim, czyli bez muszli klozetowej do siedzenia tylko z dziurą w podłodze do kucania. Żeby oszczędzić miejsca, w kiblu tym zamontowano także prysznic... Czyli aby wziąć kąpiel, należało stanąć w rozkroku, bacznie stawiając nogi, aby nie wpaść stopą do dziury. A ponieważ tutaj nie używają w kanalizacji syfonów ani zamknięć wodnych, z odpływu unosił się drażniący smród i fetor gazów. Dla niektórych, przyzwyczajonych do luksusu europejczyków, wizyta w takiej „łazience” mogła być traumatycznym przeżyciem, ale mogła nauczyć szanować rzeczy do których jesteśmy przyzwyczajeni i nie na które nie zwracamy uwagi.

Brak komentarzy: