niedziela, 14 lutego 2010

9-ty dzień podróży, czyli śpimy pod mostem

Dzisiaj mamy sporo planów. Przede wszystkim chcemy odwiedzić jeszcze raz suki na Starym Mieście. Dzisiaj jest normalny dzień targowy, więc pewnie będą one tętnić życiem. Poza tym jeszcze chcemy zobaczyć stary szpital psychiatryczny, o którym wiele ciekawego słyszeliśmy, a także fabrykę mydła, z którego Aleppo słynie w całej Syrii i na świecie. Później mamy zamiar opuścić Halab na południe w kierunku Homs, a następnie udać się do miejscowości Hosn. Znajduje się tam świetnie zachowany zamek krzyżowców Krak des Chevaliers (po arabsku Qalat al-Hosn).
W środku lipca pogoda w Syrii bywa męcząca. Jest gorąco i sucho, ale mimo to człowiek się nie poci – cały pot natychmiast paruje. Ale mniejsza o temperaturę. Dłuższe przebywanie na słońcu może zakończyć się bólami i zawrotami głowy, a nawet udarem (o tej „ciemnej” stronie słońca przekonał się na własnej skórze, a właściwie głowie - Kuba). Staramy się więc nie przebywać zbyt długo na otwartej przestrzeni i chętnie znajdujemy schronienie w chłodnych murach suków.
Wzdłuż ulicy Antiocheńskiej po drodze do Bab Qinnasrin lokalni sprzedawcy zdążyli już pootwierać swoje sklepy i sklepiki. Co ciekawe, sklepy zawsze skupiają się w jednym miejscu branżami tworząc 'zagłębia'. Np. części do traktorów i samochodów można było nabyć wyłącznie koło naszego hostelu, w innej części miasta można było za to dostać buty, gdzie indziej kafelki itp. Wszystko było ulokowane według pewnego schematu.
Niedaleko wejścia na suki pod Bab Antakya naszą uwagę zwróciły również brygady robotników. Kładli oni na chodnikach swoje narzędzia – wiertarki, cykliniarki, młoty, piły, szlifierki itp. żeby pokazać jakim sprzętem dysponują i w jakiej branży robią. Sami czekali sobie spokojnie pod drzewkiem lub pod murkiem w cieniu paląc pety i czekając na zlecenia. Można więc było przejść się ulicą i niczym jak na targu niewolników wybrać sobie interesującą nas ekipę.
Przekraczając Bab Qinnasrin, dotarliśmy po niedługim czasie do słynnej fabryki mydła. Mydło wytwarza się wyłącznie z naturalnych składników – oliwy z oliwek bądź liści laurowych - i eksportuje na całą Syrię i świat. Podczepiliśmy się pod jakąś włoską wycieczkę i udało nam się wślizgnąć do środka za darmo. Fabryka jednak dziś nie pracowała, gdyż aktualnie nie było sezonu na oliwki (środek lipca). Pooglądać można było za to linię produkcyjną, choć nawiasem mówiąc nie wyglądała zbyt zachęcająco. Aż dziwne, że w takich warunkach, w takim bałaganie i syfie produkuje się pięknie pachnące mydełka. Widać było wielkie kadzie z zaschniętą zieloną breją (przypominające 'Vats of goo'), stalowe zardzewiałe beczki pełne zielonej brei i przestrzenie magazynowe, gdzie składowano zieloną breję uformowaną w kostki.
Mydełka z Aleppo wyglądają dosyć niepozornie – zewnętrzna, zaschniętą i pomarszczona warstwa jest prawie bez zapachu i ma niezbyt atrakcyjny jasnobrązowy kolor. Po przełamaniu jednak ukazuje się wyraźna zielonooliwkowa barwa i intensywny zapach. Na pewno interesującą rzeczą było by ujrzenie tej fabryki i procesu produkcji mydła podczas sezonu.
Idąc dalej wzdłuż ciasnych uliczek wkraczamy powoli w orientalny świat arabskich bazarów. Ilość stoisk, kramów i sklepików jest ogromna.
Dużo jest też punktów usługowych oraz tradycyjnych zakładów rzemieślniczych – są szewcy, krawcy, stolarze, fryzjerzy golący brzytwą (w Europie już czegoś takiego się nie spotka, golenie brzytwą zostało zabronione). Na stoiskach sprzedaje się wszystko i nic, od zupełnie niepotrzebnych pierdół, przez wyroby tekstylne, buty, żywność, po części do maszyn i elektronikę. Dostać można nawet tak dziwne rzeczy jak gotowane głowy baranów czy mózgi i organy różnych dziwnych zwierząt. Trzeba przyznać, że widok wnętrzności i głów ponabijanych na haki w niezbyt sterylnych warunkach (niech no tylko tu Sanepid wpadnie) przyprawia o zawrót głowy.
Oczywiście na każdej uliczne sprzedaje się co innego – mózgi baranów tam, szmaty tam, mydło tam. Nietrudno się też domyślić że panuje tu straszliwy tłok – z trudem udaje się przecisnąć między ludźmi, a do tego sprawę utrudniają kierowcy samochodów, którzy ładują się swoimi koreańsko-japońskimi małymi mikrodostawczakami w ciasne uliczki. Prawie wszystkie te samochodziki (Hyundai, Daihatsu, Toyota, Changhe itp.) mają fabrycznie zainstalowaną melodyjkę „Lambada” przy cofaniu.
Czuć duży kontrast w porównaniu z dniem wczorajszym – wczoraj suki były wyludnione, opustoszałe, a dziś szpilki nie idzie wcisnąć. Klimat bazarów Aleppo różni się też znacznie od bazarów w Stambule. Tam sprzedawcy sprzedawali w głównej mierze pamiątki dla turystów a naganiacze zaczepiali na każdym kroku. Tutaj w syryjskich sukach zaopatrują się głównie miejscowi, a turyści nie są postrzegani wyłącznie jako chodzące portfele z dolarami. Kupować na razie jednak nic nie zamierzamy – i tak będziemy jeszcze w Aleppo podczas naszej drogi powrotnej, więc nie było sensu obładowywać teraz plecaków egzotycznymi dobrami i pamiątkami.
Jeszcze dzisiaj chcemy opuścić Aleppo i udać się do Homs, a następnie do Krak des Chevaliers. Autobusy w tamtym kierunku odjeżdżają z dworca Ramouseh (karadżat al-Ramouseh) położonego za miastem. Można dostać tam się taksówką lub komunikacją miejską. Wybieramy jednak taksówkę, gdyż nie wiemy dokładnie o której odjeżdża autobus do Homs, a nie chcemy kwitnąć na dworcu nie wiadomo ile. Koszt po zaokrągleniu w górę to 200 Syp – kawałek się jednak jedzie, ale jak to rozdzielimy na cztery osoby to wychodzi dość tanio.
Dworzec Ramouseh wybudowano dopiero rok temu – poprzedni w centrum miasta nie miał odpowiedniej przepustowości i okazał się zbyt mały aby pomieścić coraz większą liczbę pasażerów i siedziby wszystkich firm transportowych. Nowiutki dworzec przypomina trochę tureckie otogary - planie ośmioboku, wewnątrz plac i siedziby biur, a na zewnątrz perony odjazdu autokarów. Przed wejściem na teren dworca musimy oddać plecaki do prześwietlenia, policjanci także sprawdzają nasze paszporty.
Wybieramy polecanego w przewodniku Kadmousa – bilet do Homs kosztuje nas po 135 Syp od łebka. Po wypisaniu biletów (na podstawie paszportów), mamy jeszcze parę minut do wyjazdu. Niektórzy znajdują schronienie w klimatyzowanej poczekalni Kadmousa, ja staram się wykorzystać czas na dowiedzenie się czegoś na temat transportu do Turcji. Jednak po ponad pół godzinie krążenia między biurami jestem nadal w punkcie wyjścia. Dogadywanie się z arabami na migi o autobus do Turcji odjeżdżający za dwa tygodnie nie jest rzeczą łatwą. Koniec końców, niczego ciekawego się nie dowiedziałem, oprócz możliwości wzięcia taksówki za 2000 Syp (40USD).
Autokar do Homs bardzo przyzwoity. Może nie te same luksusy co w Turcji, ale była klima i wygodne siedzenia. Podróż zajęła ok 2h. W Homs oprócz dworca w sumie nic nie ma. Miasto to, to w sumie tylko węzeł komunikacyjny i przesiadkowy. Obok znajdują się również koszary i jednostka wojskowa – to dlatego po dworcu kręci się pełno żołnierzy, od oficerów z pagonami do zwykłych szeregowych. Popularnością wśród syryjskich wojaków cieszą się naszywki z prezydentem Basharem oraz z flagą Syrii i Palestyny.
Zdawać by się mogło, że kult jednostki jest silny w Turcji, gdzie eksponuje się wizerunek wielkiego reformatora i twórcę państwa - Kemala Mustafy Atatürka. To co się dzieje jednak w Syrii przekracza wszelkie granice. Tu „kult” aktualnego prezydenta Bashara al-Assada jest wręcz fanatyczny. Jego twarz z charakterystycznym wąsikiem i długą niczym u strusia szyją można spotkać wszędzie – jako malowidła na murach, flagi, plakaty na mieście i na przystankach, w witrynach, w sklepach. Kierowcy upiększają swoje samochody kalkomaniami z Basharem. Żołnierze wybierają naszywki z Basharem. Do tego wszędzie zegary z Basharem, obrazki z Basharem, zdjęcia z Basharem, gadżety z Basharem, breloczki z Basharem i magnesy na lodówkę z Basharem. Tak jak w popularnym kawale – strach tą lodówkę otworzyć. Na szczęście nie mamy dostępu do syryjskiej telewizji, bo pewnie w wiadomościach by mówili ciągle czego to nie zrobił dziś prezydent Bashar. Zastanawia nas tylko, czy Syryjczycy rzeczywiście aż tak kochają swojego prezydenta i sami z siebie tak eksponują jego wizerunek, czy raczej jest to polecenie odgórne i pewien rodzaj cichej dyktatury. Trudno sobie wyobrazić, aby w Polsce na każdym przystanku „straszyła” wszystkich uśmiechnięta twarz Kaczyńskiego...
Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że gdy tylko wysiądziemy gdzieś na dworcu to w mig oblatują nas taksiarze, ale już mamy opracowany sposób na nich. Od razu jak się tylko pojawią, to nie gadać z nimi i tylko uciekać! Pójść na falafela, do wc, odejść kawałek, odczekać chwilę, po czym samemu pytać się kto może nas zabrać i za ile. W ten sposób unikniemy próby zrobienia nas w tzw. ciula. Właśnie w ten sposób sami znaleźliśmy tani mikrobus do Hosn za zaledwie 50 Syp (ci od taksi chcieli kilkaset). Panuje tutaj taki zwyczaj, że kierowcy kasują za wszystkie zajęte miejsca w marszrutce, więc żeby uniknąć płacenia dodatkowych 50 Syp za plecaki, bierzemy je po prostu na kolana. Ciasno i nic nie widać, ale to tylko pół godziny drogi.
Hosn jest niewielkim miasteczkiem położonym na zboczu góry, tuż pod podnóżami zamku Krak des Chevaliers. Do centrum Hosn prowadzą strome serpentyny – nasz obładowany mikrobusik ledwo daje radę nawet na jedynce. Niekumaty kierowca wywozi nas jednak nieco dalej od rozwidlenia na Qalat, przez co kilkusetmetrowy odcinek do góry musimy podejść z plecakami.
Oprócz zamku, w Hosn ogólnie nic ciekawego nie ma. Miasteczko to powstało w wyniku wysiedlenia lokalnej ludności zamieszkującej kiedyś ruiny, gdy zamieniano zamek na muzeum. Zamek usytuowany jest malowniczo na samym szczycie wzniesienia. Patrząc od dołu, widać jedynie masywne kamienne mury. Niedostępne położenie zamku oraz wysokie fortyfikacje to atuty, dzięki którym zamek nigdy nie był zdobyty w walce, mimo wielokrotnych starań. Nawet sam wielki Saladyn zrezygnował z próby forsowania murów, po zaledwie jednym dniu oblężenia.
Jak wynikało z historycznych opisów, Krak mogło z powodzeniem bronić zaledwie kilkuset żołnierzy przed kilkutysięcznymi armiami. Poza ostrzałem z dystansu z katapult za bardzo nie było innej możliwości realnego zaatakowania. Zamek padł w sumie tylko raz – broniący przed oblężeniem zamek Krzyżowcy, zrezygnowani i nie liczący na odwet z Europy (zainteresowanie wyprawami krzyżowymi było już w owym czasie nikłe), zdecydowali się poddać zamek w zamian za bezpieczne przejście do Antiochii. Wkrótce potem jak zamek przeszedł w ręce Arabów, stracił swoje strategiczne znaczenie.
Gdy podchodziliśmy pod wrota zamku, było już bardzo późno, słońce już dawno było schowane za horyzontem. Wrota były zamknięte, więc na wieczorną wizytę w zamku nie było co liczyć. Obeszliśmy więc mury twierdzy dookoła starając się znaleźć dogodne miejsce na nocleg na dziko. Naszą uwagę przykuł akwedukt – most zaopatrujący Krak w wodę do picia. Teren pod akweduktem był wystarczająco płaski na rozłożenie karimat i śpiworów, był też w miarę odsłonięty od drogi oraz oczu miejscowych. Przygotowaliśmy jeszcze na kolację gotowany ryż z sosem (na Camping gazie) oraz zupki chińskie, po czym załadowaliśmy się do śpiworów. Gdy tak leżeliśmy pod murami średniowiecznego zamku, towarzyszył nam tylko śpiew cykad i koń, którego ogromny cień odbijał się na oświetlonym fragmencie baszty.

Brak komentarzy: