poniedziałek, 8 lutego 2010

7-my dzień podróży, czyli Salam Alejkum!


Turecki autokar to oczywiście pełen luksus. Klima, tv, napoje, przekąski itd. Podróż mija spokojnie. Autokary zapewniają dobry komfort, można nawet liczyć na kilka godzin snu. Ani się obejrzeliśmy jak minęło 15 godzin i ponad 1000km drogi. Nawet nie zauważyliśmy kiedy byliśmy w Ankarze, a już za oknami było widać suche wyżyny południowej Turcji.
Na Otogar w Gaziantep przyjechaliśmy koło 10. Jest to duży dworzec położony na obrzeżach miasta. Z wyglądu trochę przypomina stambulski Otogar, oczywiście w dużo mniejszej skali. Swoje siedziby ma tu mnóstwo prywatnych firm przewozowych. Próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś o możliwości transportu do Aleppo (po arabsku Halep), albo przynajmniej do miasteczka Kilis leżącego po drodze na granicę syryjsko-turecką. Porozumieć się jest jednak dość ciężko. Turcy albo nie rozumieją, albo nie chcą rozumieć po angielsku. Nie to co Stambuł, gdzie praktycznie każdy zna choć podstawowe zwroty. Często kończy się tak, że zapytani o jakieś miejsce ludzie z biur autokarowych mówią „Ok, no problem”, ale później się okazuje, że próbują nam wcisnąć bilet na autobus który jedzie w innym kierunku lub naokoło, byle z ich firmy.
Udaje nam się w końcu znaleźć bus za kilka lirów od osoby, jadący do nadgranicznego Kilis. Odjazd ma być za 15 minut. Wracamy szybko po plecaki, idziemy na peron, a autobusu już nie ma! Poczucie czasu tu jest bardzo względne.
Jako iż w drodze powrotnej planuję lecieć samolotem z Gaziantep do Berlina (ze względu na krótki urlop) , próbuje zaciągnąć jeszcze języka odnośnie jakichś busów na lotnisko. Okazuje się że lotnisko znajduje się prawie 30km za miastem. Łażąc od biura do biura niczego ciekawego się nie dowiedziałem. Wszyscy szli na łatwiznę i proponowali wziąć taksówkę, niż kombinować coś z jakimiś publicznymi środkami transportu. Koszt taksówki jest oczywiście horrendalny – 20 euro lub 40 lirów (80zł). Trudno, później się będę o to martwił.
Ponieważ autobus do Kilis odjechał bez nas, postanowiliśmy już nie dać się zrobić w konia i opuściliśmy dworzec, wsiadając w pierwszy lepszy rozklekotany mikrobus jadący w kierunku centrum. Kierowca chciał nas trochę oszukać przy wydawaniu reszty, ale wystarczyło zwrócić mu uwagę, żeby łaskawie oddawał pieniądze i zwrócił należność.
Centrum Gaziantep niczym szczególnym się nie wyróżnia. Ot, typowe miasto jak na zachodzie, jakieś sklepy, fabryki dywanów, pełno reklam, park z jakimś pomnikiem, tylko meczety z minaretami zamiast kościołów. Próbowaliśmy znaleźć miejsce z którego odchodziły autobusy do Kilis, ale z reguły kończyło to się niepowodzeniem. Pewien Turek widząc jak łazimy od osoby do osoby pytając się o drogę, spytał się nawet:
  • Sprechen Sie deutsch?
Podbudowani tym pytaniem, że w końcu jakiś normalny człowiek się trafił mówiący jakimś uczciwym językiem, odpowiedzieliśmy:
  • Ja ! Wir suchen ein Bus nach Kilis!
Turek jednak stanął jak wryty, najwidoczniej przytłoczony faktem, że ktoś faktycznie mówi do niego po niemiecku. Pomyślał, podrapał się po głowie i po dłuższej (bardzo długiej) chwili zastanowienia, zdołał wydobyć z siebie: „Verstanden”. Pomyślał jeszcze kolejną chwilę i wskazał gdzieś palcem mówiąc „Bahnhof”.
Trzeba było znowu wsiąść w lokalny mikrobus i jechać na kolejny mały dworzec. Na dworcu stało kilka marszrutek, jedna z nich jechała właśnie w kierunku granicy. Kierowca jednak za nic nie chciał zejść z ceny - 6 lirów i koniec. Widocznie taka cena już obowiązywała na tym odcinku i nie było co się targować. Tradycyjnie, gdy tylko mikrobus się zapełnił, można było ruszyć, bo inaczej na pustego nie opłaca się. Kierowca raczył nas zachodnimi hitami z kasety, w tym jakimś amerykańskim rapem z piosenką 50 Centa „Shake your ass bitch”. Ciekawe czy jadące z nami muzułmanki w czadorach, które odmawiały zajęcia miejsca obok odzianego w krótkie spodenki zachodniego turysty, rozumiały o co chodzi.
W marszrutce z nami jechał też pewien Norweg, odbywający dłuższą ekskursję po Turcji, a później również po Gruzji. Trochę naigrywał się z nas, że wyruszamy w podróż tak nieprzygotowani – nie znamy języka (tureckiego), nie wiemy jak z Kilis dojechać na granicę, nie mamy żadnych rezerwacji itp.
  • You should be better prepared next time my friends!
Trzeba jednak zaznaczyć, że my i ów Norweg mieliśmy trochę różne style podróżowania. Norweg faktycznie nauczył się trochę tureckiego i na krok nie rozstawał się ze swoim przewodnikiem z „Lonely Planet”, odhaczając punkt po punkcie wszystkie ważniejsze pozycje w nim zawarte, podążając dobrze opisanymi i utartymi szlakami. Przewodnik traktował jako instrukcje obsługi, według której wiedział co ma dziś zrobić, gdzie dojechać i za ile, a coś o czym nie było napisane traktował jako nieistotne lub nieistniejące. My faktycznie byliśmy nieco mniej przygotowani. Podróżowaliśmy trochę na 'farta', czym się da i tym, co się akurat trafi. Jak mawiają Arabowie: „Inszallah”, czyli co ma być to będzie, jak Bóg pozwoli. W naszym stylu była duża doza spontaniczności, i na pewno mieliśmy większe szanse od Norwega przeżyć jakieś niespodziewane przygody lub spotkać ciekawych ludzi.
Oczywiście zaraz po wyjściu z marszrutki, jak muchy przeczepili się do nas taksiarze oraz, jak się później okazało, po prostu kierowcy prywatnych żółtych samochodów, z taksówkami mający mało wspólnego (coś jak przewoźnicy TAKI, jeżdżący niegdyś po Warszawie). Długo musieliśmy tłumaczyć jednemu takiemu cwaniaczkowi, że chcemy, aby podwiózł nas tylko do przejścia granicznego, a nie jak on chciał do samego Aleppo. Granicę chcieliśmy przejść na piechotę, a ze strony syryjskiej wziąć już jakąś taksę lub busa, które miały być o niebo tańsze od tureckich. Taksiarz był jednak wyjątkowo namolny – chciał nawet zabrać nasze paszporty, aby wypisać jakieś świstki do przejazdu przez granicę. Znudzeni ciągłymi tłumaczeniami na migi oraz rysowaniem na kartce dokąd chcemy jechać, w końcu daliśmy za wygraną wsiedliśmy do środka.
Podjechaliśmy parę km do granicy. Tam chcieliśmy już wysiąść i pozbyć się taksiarza, jednak ów cwaniak wziął i zagadał po turecku z celnikami, w wyniku czego stwierdzili oni, że przechodzenie na piechotę jest nielegalne i że musimy jechać autem... Na pewno była to ściema. Ale koniec końców, okazało się, że obecność takiego cwaniaka była bardzo pomocna przy przekraczaniu granicy. Cwaniak do Syrii jeździł już nie jeden raz i był bardzo obeznany we wszelkich procedurach i przepisach. Latał od okienka do okienka, wypełniał za nas formularze, nosił nasze paszporty. Zaprowadził nas też do punktu medycznego, znajdującego się dla zmyłki na poczcie. Tam każdy z nas musiał przejść badania lekarskie. Badania to w sumie za dużo powiedziane - ograniczyły się one do zmierzenia temperatury ciała i wypełnienia formularza, w którym pytano się, czy byliśmy w ostatnich tygodniach w Stanach lub w Meksyku, czy mamy bóle głowy itp. Chodziło głównie o świńską grypę (szalejący ostatnio wirus AH1N1).
W sumie cała odprawa paszportowa zajęła około godziny. Trzeba przyznać, że mimo wszystko warto zabrać się przez granicę z takim cwaniakiem. Dostał 20 lirów za podwózkę do granicy, ale poza tym skrupulatnie załatwił za nas wszystkie formalności, co zaoszczędziło nam biegania z paszportami między okienkami bez znajomości tureckiego ani arabskiego, a także mnóstwo czasu i nerwów.
Jeszcze tylko kilka kroków, i już jesteśmy w kraju naszej destynacji. Welcome to Syria! W sumie dojazd do Syrii z Gdańska zajął nam 6,5 doby (od piątku wieczór do czwartku w południe). Można by oczywiście zrobić tą trasę szybciej bez postoju w Stambule, a także lepiej zgrywając w czasie poszczególne środki transportu.
Wokół pustki, spalone słońcem równiny, karłowate krzaczki, gdzieniegdzie jakieś ruiny budynków. Słowem - pustynia (chociaż w sumie to była półpustynia). Nie musieliśmy iść długo od granicy, aby nie zaczepił nas jakiś arabski taksówkarz. Porozumieliśmy się na migi, żeby podwiózł nas do Aleppo, ale cena jaką sobie zażądał była nie do zaakceptowania. 30 dolarów amerykańskich za raptem 50km? Chyba myślał że trafił na jakichś żółtodziobów lub jeleni. I jeszcze bezczelnie tłumaczy się że benzyna droga (dobry żart, w Syrii tania jest jak barszcz – trochę ponad 1zł za litr). Panu już podziękujemy, poszukamy innego transportu w rozsądnej cenie.
Nie minęła chwila, a już podjechało do nas następne auto. Tym razem pickup, którego kierowca dał nam znać jednoznacznym gestem żebyśmy ładowali się na pakę. Jechał właśnie do miejscowości Azaz, położonej kilka kilometrów dalej na drodze do Aleppo. Rzuciliśmy więc plecaki, wskoczyliśmy do środka i ruszyliśmy. Słońce było już w zenicie, ale dzięki szybkości pickupa wiatr niwelował skutki działania gorąca. Nasze podróżne morale zostało podbudowane i czuliśmy jak wstępują w nas nowe siły. Byliśmy naprawdę szczęśliwi. Po wielu trudach i wyrzeczeniach dojechaliśmy w końcu do Syrii, a teraz gnaliśmy po syryjskich bezdrożach na pace w kierunku Aleppo.
Po jakimś czasie dotarliśmy do Azaz – miasteczko to wyglądało jak jakaś zapomniana dziura na środku pustkowia. Wokół nie było żadnych pól uprawnych, tylko skały i piasek. Kierowca zatrzymał swojego pickupa i spytał na migi czy jedziemy do Halab – Aleppo. Oczywiście było to nam na rękę, jednak okazało się, że kierowca chce pieniędzy. Wygrzebaliśmy więc z torby i wcisnęliśmy mu do łapy 6 dolarów – to była jak sądziliśmy wystarczająca kwota na pokonanie tego niezbyt długiego odcinka. Ten jednak kiwnął z niezadowoleniem głową. Wyciągnął telefon i wystukał jakieś liczby – niestety były to prawdziwe cyfry arabskie! W krajach muzułmańskich używa się bowiem zupełnie innych cyfr niż te, do które znamy i do których byliśmy przyzwyczajeni. Patrząc na nic nie mówiące nam krzaczki na wyświetlaczu telefonu, nie mogliśmy odgadnąć, o co mu chodzi. Arab wyjął więc kartkę i długopis i po długich męczarniach zdołał tylko napisać od prawej do lewej „03”. 30 dolców? Za 50 kilometrów? Co za złodziej. Dostał 6 dolców i ciągle mu mało. Czy tak działa tutaj instytucja autostop?
Zniesmaczeni zabraliśmy nasze plecaki na pobliski postój mikrobusów. Oczywiście w mig zrobiło się wokół nas zbiegowisko. Co to za dziwolągi w krótkich spodenkach o europejskich rysach objuczone ciężkimi plecakami? Gdzie tylko się zatrzymaliśmy, stawaliśmy się małą lokalną atrakcją turystyczną dla miejscowych. Taksiarze z postoju też jednak zaczynali negocjacje od 30 USD. Cena taka wysoka pewnie dlatego, że są to tereny przygraniczne. Udało nam się jednak przekonać starego arabskiego dziadka w arafatce i w wysłużonym Daihatsu do podwiezienia do Aleppo za jedynie 10 dolarów. Dziadek mało co rozumiał, nie znał angielskiego ani naszych cyfr „europejskich”. Biegał jeszcze przez jakiś czas po parkingu wymachując na prawo i lewo zielonym banknotem z prezydentem USA, starając się dowiedzieć od kumpli, czy świstek który trzyma w ręku to rzeczywiście są dolary.
Już w drodze. Mkniemy ile fabryka dała małym japończykiem po szerokiej, równej wielopasmówce. Właściwie to nie można tego nazwać wielopasmówką – pasów jako takich nie ma, droga jest dosyć szeroka i po prostu jedzie tyle samochodów ile się zmieści. Okna otwarte na full, więc przynajmniej się nie ugotujemy. Dziadek nie zdejmuje ręki z klaksonu i puszcza z magnetofonu jakieś arabskie hity, ale tak głośno, że w wysłużonych głośniczkach słychać tylko buczenie i rytmiczne trzaski. Jest też zdziwiony i puka się w czoło, gdy odmawiamy zapalenia papierosa. W Syrii palą wszyscy. Nawet małe dzieci (o czym jeszcze będziemy mieli okazję się przekonać).
Po niecałej godzinie dojechaliśmy do przedmieść Aleppo w pobliże jakiegoś dworca. Ku naszemu zdziwieniu, Arab kazał nam już opuścić auto, bo podobno nie mógł już dalej jechać. Nie chcieliśmy wysiadać, do centrum jeszcze przecież daleko (Aleppo to ogromna, ponad dwumilionowa metropolia), nie po to płaciliśmy 10 USD. Nie minęła sekunda a już wokół samochodu zrobiła się zawierucha i zjawiła się banda ciekawskich. Cóż, chyba się z dziadkiem nie dogadamy. Opuściliśmy więc dostawczaka aby przesiąść się w zielony autobus miejski jadący w stronę Souk al-Madine (centrum miasta). Wymieniliśmy u pierwszego lepszego kierowcy jednego dolca, aby mieć jakieś drobne na przejazd autobusem. Dostaliśmy jakieś monety – teoretycznie miało to być 40 funtów syryjskich (Syrian Pounds, SYP, sypy). Niestety nie wiemy dokładnie ile dostaliśmy kasy, bo na monetach są jakieś dziwne szlaczki, kreseczki i kółeczka zamiast „normalnych” „arabskich” cyfr.
Podczas naszego krótkiego postoju na dworcu co rusz ktoś do nas podchodził i zagadywał. Widocznie widok turystów z plecakami był dla Arabów niecodziennym zjawiskiem. A to pytali się jak nam się podoba Syria albo skąd jesteśmy, a to przyszli poczęstować mocną kawą. Wszyscy byli na ogół bardzo uprzejmi, witając nas ciągle słowami „Welcome!” i „Hello!”. Niestety bariera językowa, która nas oddzielała okazywała się w wielu miejscach nie do przeskoczenia. Zapytani o pomoc Syryjczycy zawsze byli bardzo chętni do pomocy, jednak często ich zasób angielskiego kończył się na prostych zwrotach grzecznościowych typu „Where are you from” i „Welcome”. Wołali wtedy innych przechodniów i znajomych i już razem starali się dojść do jakiegoś rozwiązania. To duża różnica niż np. w takim Stambule – tam znajomość angielskiego jest wręcz wymagana do robienia interesów. Smutny jest niestety fakt, że tam praktycznie każda rozmowa czy próba nawiązania kontaktu była podszyta chęcią zarobku. Z jednej strony pytają jak się masz i zapraszają na herbatę, po chwili jednak rozmowa zbacza na czysto handlowy tor i trzeba zaczynać wykręcać się od kupna jakiegoś towaru.
W zielonym autobusie sami mężczyźni – wszyscy ubrani w tzw. arabic style, czyli długie spodnie od garnituru, pasek z klamrą i koszula z kołnierzykiem w spodnie. Wszyscy przycinają nas i w gapią się jak obrazek, jakbyśmy się urwali z jakiejś choinki wielkanocnej. Od razu można po nas poznać, że nie jesteśmy stąd. Nosimy krótkie spodenki, a u Arabów nikt tak się nie nosi, chyba że dzieci lub jakieś niepoważne osoby. Dlatego wszyscy mężczyźni, mimo największych upałów, zawsze mają długie spodnie. Kobiety natomiast chodzą w długich jesiennych paltach, nawet kiedy na dworze jest ponad 30 stopni. Znacznie częściej też niż na ulicach Stambułu można spotkać „pingwiny” lub „wojowniczki ninja” - ubrane całe na czarno muzułmanki z tylko malutką szparką na oczy. Nie wynika to z mody, a jedynie z interpretacji (lub nadinterpretacji) Koranu i szariatu. Żaden obcy nie może bowiem zobaczyć jak wygląda czyjaś żona lub córka.
Kolejnym typowo arabskim ubiorem, jaki można spotkać na ulicach Syrii i pozostałych krajach Bliskiego Wschodu, jest dżalabija. Jest to ni mniej ni więcej biała jednoczęściowa pidżama. Jej luźny krój zapewnia ochronę przed słońcem i odpowiedni komfort podczas pustynnych wędrówek. Nakrycie głowy to tradycyjna kefija . Jest to biało-czarny lub biało-czerwony kawałek tkaniny, którą w specjalny sposób wiąże się na głowie. Nosił ją znany palestyński przywódca Jaser Arafat. Stąd popularna u nas nazwa – arafatka. Na górę kefiji nakładany jest gruby czarny sznur ułożony w podwójne kółeczko. To tzw. agal. Jego zadaniem jest ochrona kefiji przed zsuwaniem się.
Wysiadamy na dworcu w centrum Aleppo. Śródmieście jakoś mało orientalne - na pierwszy rzut oka przypomina raczej typowe duże miasto. Kilkupiętrowe kamienice, na parterach przeróżne sklepy, z telefonami, elektroniką itp., i tylko przedziwne arabskie szlaczki na szyldach zdradzają, że jesteśmy gdzieś daleko w jakimś dziwnym kraju.
Na ulicach panuje gwar, tłok i straszny chaos. To co widzieliśmy na ulicach Aleppo to był dopiero przedsmak tego, co mogliśmy zobaczyć w reszcie kraju. Po prostu chaos, zamęt, bezład, bałagan i rozgardiasz nie do opisania. Ponieważ ulice nie są podzielone na jezdnie pasami, aut jedzie tyle ile wlezie, na ścisk. Na drogach przeważnie można spotkać charakterystyczne żółte taksówki lub małe japońskie samochodziki dostawcze. Niby są jakieś światła na skrzyżowaniach, ale co z tego. Większość kierowców traktuje czerwone światło jedynie jako sugestię do zatrzymania się, a nie wyraźny nakaz. Policjanci (których jest bardzo dużo, stoją praktycznie na każdym rogu) stoją sobie obok i nic nie robią. Syryjczycy na potęgę używają też klaksonów. Służy on nie tylko do ponaglenia ospałych kierowców, ale też do ostrzegania właśnie wyprzedzanych lub jadących zbyt blisko pojazdów.
Stoimy w centrum Aleppo jak te sieroty i nie możemy się za bardzo zdecydować co robić i gdzie iść. Najpierw kantor czy hotel? A może żarcie? Z małej mapki miasta dołączonej do przewodnika niewiele wynika, nie niemy nawet gdzie się znajdujemy. Pytamy się paru osób o drogę i dostajemy namiar na kantor mieszczący się niedaleko informacji turystycznej. Punkt wymiany walut okazał się zamknięty, ale korzystając z okazji wchodzimy do informacji, a nuż uda się zdobyć jakieś cenne wskazówki. Od pani z biura otrzymujemy dość dobre plany miasta oraz kilka kolorowych anglojęzycznych ulotek, poza tym dostajemy też adresy paru tanich hoteli. Już mieliśmy wychodzić, gdy usłyszeliśmy z boku:
  • Zdawało mi się, że słyszę polski...
Zupełnie przez przypadek natrafiliśmy na grupę Polaków, którzy przyjechali do Syrii w ramach wymiany studenckiej. Dwójce studentów (dziewczyna z Gdańska studiowała biotechnologię, chłopak z Krakowa inżynierię środowiska) towarzyszyli też Syryjczycy z Aleppo oraz Cypryjka. Od słowa do słowa, ustaliliśmy, że pokażą nam trochę miasto i wprowadzą nas we wszystkie niuanse kraju arabskiego. Dzięki ich praktycznym poradom mogliśmy bardziej płynnie i mniej gwałtowne zanurzyć się w tym egzotycznym mieście Bliskiego Wschodu. Pozwoliły nam także uniknąć zbyt dużego pierwszego szoku przy zderzeniu dwóch jakże odmiennych kultur - zachodniej i arabskiej.
Studenci zaprowadzili nas do banku, gdzie wymieniliśmy dolary (płacą ok 46 Sypów za dolca – a więc przelicznik jest bardzo prosty. Ceny w Sypach wystarczy podzielić przez 50 i pomnożyć razy 3 aby mieć wynik w złotówkach). Poszliśmy też razem do restauracji w dzielnicy chrześcijańskiej. Od samego rana zjedliśmy tylko po jednym „krakowskim” obwarzanku z sezamem, więc pieczone kurczaki z ryżem i surówkami spałaszowaliśmy w okamgnieniu.
Po posiłku przyszła pora na szukanie jakiegoś miejsca do spania. Studenci syryjscy bardzo chcieli pomóc i łazili do każdego pierwszego lepszego napotkanego hotelu, pytając się o cenę i warunki. Nawet do hotelu Baron zajrzeliśmy (gościł takie sławy jak Lawrence z Arabii czy Agatha Christie), choć oczywiście był nie na naszą kieszeń – ponad 100 dolarów za noc. Zdecydowaliśmy się, że zakwaterujemy się w hostelu Spring Flower. Polecali go w przewodniku, w internecie też o nim bardzo dobrze pisali, a poza tym był tani i w dość dobrym standardzie. Położony był tuż przy centrum, blisko informacji turystycznej i muzeum. Sam hostel leżał w 'zagłębiu samochodowym' – swoje sklepy i warsztaty miało tu mnóstwo firm sprzedających części zamienne do traktorów, ciągników i ciężarówek.
Za pokój 3-osobowy z dostawką zapłaciliśmy z góry 225 Sypów za dzień od osoby (czyli trochę ponad 4 USD). Do wyboru mieliśmy jeszcze dormitorium na dachu hostelu – wieloosobową salę zbiorową, ale woleliśmy pokoik z własną łazienką (cena i tak taka sama). Łazienka w pokoju choć własna – była trochę mała i strasznie duszna. Nie miała w ogóle wentylacji, a ciasna była tak, że woda z prysznica przy suficie lała się do umywalki i do kibla. Kibel na szczęście był europejski. W krajach arabskich to rzadkość. Tutaj raczej spotyka się „dziury” w podłodze do kucania, aniżeli muszle do siedzenia. Papieru toaletowego też nie ma – zamiast niego jest kranik z wodą do podmywania się.
W pokoju z dużych kamiennych bloków mieliśmytakże mały balkonik z widokiem na warsztaty oraz nic nie dający wentylator, mieszający ciepłe i zużyte powietrze. Hostel jest naprawdę wart polecenia. Dobry standard za dobrą niską cenę. Hostel odwiedzany jest przez bardzo wielu podróżników i turystów z zagranicy, choć podczas naszego pobytu spotkaliśmy tam głównie samych Japończyków (albo Koreańczyków, wyglądają tak samo). Obok nas swój pokój właśnie miał właśnie jeden taki mieszkaniec Dalekiego Wschodu. Pokojem to w sumie nazwać było nie można – to była izolatka 1,5 na 1,5 metra. Drzwi nie dało się otworzyć do środka bo haczyły o ledwo mieszczące się łóżko. W sumie nie dziwiliśmy się dlaczego Japoniec został zakwaterowany w tej klitce. Był mały i cały obrośnięty i wyglądał jak dziki zwierz.
Serdecznie podziękowaliśmy spotkanym dziś studentom za okazaną nam pomoc i schowaliśmy się w pokoju. Po kąpieli pora była już bardzo późna i choć było ciemno, to nie omieszkaliśmy jeszcze wyjść na miasto i zaliczyć spacer „Aleppo by night”.
Miasto wieczorem żyło swoim drugim życiem. Zewsząd połyskały kolorowe neony, a na po ulicach przewalały się tłumy ludzi. Zgiełk był jeszcze większy niż w środku dnia. Nasze kroki skierowaliśmy w stronę słynnej miejskiej cytadeli. Wcześniej jednak zahaczyliśmy o meczet Umajjadów. Meczet ten miał zupełnie inną konstrukcję niż meczety spotykane w Turcji. Tutaj świątynia miała postać ogromnego dziedzińca, który służył jako zbiorowe miejsce modlitwy oraz plac zebrań. Pośrodku wyłożonego zółto-pomarańczowym marmurem placu stała niewielka, choć bogato zdobiona studnia służąca do rytualnego obmycia nóg przed nabożeństwem. Dziedziniec był cały skąpany w nocnych światłach latarni i lampionów. W czasie kiedy tam byliśmy, akurat odbywała się wieczorna modlitwa – po zachodzie słońca (jedna z pięciu dziennie). Zdjęliśmy buty i zajęliśmy miejsce na uboczu we wnęce pod arkadami. Po drugiej stronie setki muzułmanów klęczało na dywanie i modliło się oddając pokłony w stronę Mekki. Właściwy kierunek wyznaczał mihrab – specjalna zdobiona nisza w ścianie.
Po wizycie w meczecie udaliśmy się na położoną w samym środku starego miasta cytadelę. Masywne mury oraz kamienny most prowadzący przez fosę do wnętrza fortyfikacji były podświetlone zmieniającymi się kolorowymi światłami. Przed twierdzą na niewielkim rynku znajdowało się mnóstwo stoliczków i ogródków kawiarenek i restauracyjek. Było to bardzo popularne miejsce na spędzenie wieczorów. Mieszkańcy pili kawę, sączyli czaj, pociągali dym z nargili, rozmawiali. Nikt nie pił alkoholu – muzułmanie nie piją, zresztą trudno by było go tu dostać. Jedynie w dzielnicach chrześcijańskich można spróbować znaleźć jakiś „monopol”.
Wracając do hostelu, postanowiliśmy nie iść tą samą drogą i pójść nieco na skróty. Nawet nie wiedzieliśmy kiedy wkroczyliśmy w gąszcz małych krętych uliczek. To dzielnica muzułmańska starego miasta Aleppo. Setki ciasnych i wąskich zaułków tworzyły niesamowity, nieco mroczny klimat prosto z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. Uliczki wiły się i zakręcały na każdym kroku, raz stawały się szersze, a raz zwężały się na szerokość jednego metra, gdzie zmieścić się mógł tylko jeden człowiek. Oświetlały je tylko światło Księżyca i nieliczne, ledwo tlące się stare żarówki. Ceglane ściany budynków były bardzo wysokie i tylko gdzieniegdzie można było dostrzec jakieś drzwi lub fragmenty okien. Wyglądało, że zabudowa nie została tutaj zmieniona od setek lat.
W ciemnych i ciasnych korytarzach nie było żywej duszy – nie licząc żyjących w mrokach dzikich kotów z wyłupiastymi oczyma. Szliśmy już dobry kawał czasu, a wyjścia z tego labiryntu jak nie było tak nie ma. Z czasem uliczki zmieniły się w kryte sklepieniami suki, czyli typowe arabskie bazary. Oczywiście o tej porze były całkowicie opuszczone i wyludnione. Spacer po starym mieście to naprawdę niezapomniane przeżycie. Warto tutaj się zgubić.
Po powrocie do hostelu pozalegaliśmy jeszcze trochę w dormitorium na dachu. Przestudiowaliśmy przewodnik, sprawdziliśmy kalendarz i ustaliliśmy marszrutę na najbliższe dni. Czasu mamy bardzo mało (trochę ponad 2 tygodnie), a tyle ciekawych miejsc do zobaczenia w Syrii i w Jordanii. Ustaliliśmy, że priorytetem będzie teraz dla nas dostanie się jak najdalej na południe do Jordanii w okolice Petry, zahaczając po drodze wszystkie ważniejsze syryjskie atrakcje – m.in. Krak des Chevaliers, Palmyrę, Damaszek itd. Resztę postaramy się zwiedzić w drodze powrotnej, oczywiście jeżeli starczy nam czasu. Jeśli Bóg pozwoli – Inszallah !

Brak komentarzy: