sobota, 6 lutego 2010

3-ci dzień podróży, czyli Suczawienie w Suczawie

Czerniowice przywitały nasz gęstym, rzęsistym deszczem. Aby przedostać się do Rumunii, musieliśmy udać się na dworzec autobusowy leżący na drugim końcu miasta. Szczęśliwym trafem akurat zajechał właściwy trolejbus i nie musieliśmy iść w tej ulewie taki kawał.
Na dworcu – niespodzianka. Oto przed wejściem czeka sobie na klientów kierowca busa - rakiety z Suczawy, ten sam, z którym jechaliśmy rok temu przez granicę. Od razu nas poznał i w mig zaproponował, abyśmy się właśnie z nim zabrali do Rumunii. Nie mieliśmy i tak zbytnio wyboru – dziś była niedziela, a autobus rejsowy był dopiero w poniedziałek rano. Oczywiście nie było sensu czekać do jutra, więc z chęcią się z nim zabraliśmy.
Bardzo liczyliśmy na to, że uda nam się spotkać na szlaku Przemyśl – Stambuł jakichś innych podróżników. Trasa ta jest bowiem wśród Polaków bardzo popularna (rok temu w taki sam sposób jechaliśmy do Gruzji). Oprócz naszej czwórki do rakiety zapakowało się jeszcze dwoje turystów z Polski. Niestety nie udawali się oni w kierunku Turcji jak my, tylko nad Deltę Dunaju.
Po chwili już opuszczamy Czerniowce, jeszcze tylko załadunek kilku tajemniczych czarnych pudełek do przewiezienia przez granicę i jedziemy. Z odprawą nie ma problemów. Jako obywateli UE rumuńscy celnicy rzucają tylko oczy na paszporty i puszczają nas dalej.
Po ok. godzinie byliśmy już w Suczawie. Nasz wozitiel, jak przystało na obrotnego marszrutkarza, wykonał parę telefonów i w mig zaoferował kilka porad co do dalszego transportu do Bułgarii i Turcji. Opcji mieliśmy bowiem kilka. Poza autokarem prywatnej firmy jadącej z Suczawy bezpośrednio do Stambułu (opcja wygodna ale droga), mieliśmy też możliwość dojazdu do Bukaresztu pociągiem „Akcelerator” lub jakimś nocnym autobusem. Szofer wspominał też coś o załatwieniu transportu do Sofii przez jakiegoś znajomego, ale nie bardzo było to nam na rękę. 
Poza kwestiami cenowymi bardzo ważne było również odpowiednie zgranie godzin przyjazdów i odjazdów kolejnych środków transportu. Nie chcieli byśmy bowiem utknąć gdzieś na noc na jakimś zadupiu, w jakimś Bukareszcie lub na granicy z Bułgarią.
Zdecydowaliśmy się na nocny autobus do Bukaresztu. Stamtąd będziemy jakoś kombinować dalszy transport: albo bezpośredni bus do Turcji, albo przynajmniej do Bułgarii. Stolica, jak sądzimy, oferować będzie znacznie większy wachlarz opcji niż taka prowincjonalna Suczawa. Z bezpośredniego busu do Stambułu na razie rezygnujemy.
Okazuje się, że sytuacja w suczawskim rynku transportowym w ogóle się nie zmieniła. Nadal panuje tu swoisty oligopol dwóch firm – Murata i Torusa, które są z sobą w zmowie cenowej. Wyjazdy obu autobusów są o 7.00, o 16.00 są jużw Bukareszcie. Panie z biura (trudno to nazwać biurem, jest to po prostu wynajęty pokój w przydworcowym hotelu – całe wyposażenie to łóżko na którym śpi jakaś baba i parę krzeseł) twierdzą, że z Bukaresztu do Turcji nic innego nie jeździ. Trudno jest nam teraz w to uwierzyć.
Jest jeszcze autobus do Bukaresztu. Problem jest jednak w tym, że bus odjeżdża z dworca w Suczawie o 21.00, a teraz jest zaledwie 12. Daje nam to calutki dzień na opieprzanie się, picie browarów i czekanie na odjazd. Trochę nam się to nie podoba, bo przecież można by znacznie lepiej wykorzystać ten czas, np. na dojazd do kolejnych miejscowości.
Chcąc nie chcąc, wybieramy się więc na miasto. Najpierw przydało by się jednak coś zjeść na ciepło. Tu także z pomocą przyszedł szofer rakiety. Ponieważ była niedziela i większość restauracji i sklepów była zamknięta, zaprowadził on nas w jakiś ciemny zaułek za targiem do pobliskiej knajpy. Wyglądała ona trochę jak speluna – mordownia, gdzie lokalni pijaczkowie przychodzili na wódkę i winiacze. Oprócz alkoholu w knajpie serwowali również mici – jest to mielone mięso smażone na grillu z dodatkiem musztardy, które je się wykałaczkami. W sumie było takie sobie, ale było ciepłe i dość tanie.
Po posiłku mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu do przebalowania w mieście. Ponieważ już wcześniej byliśmy z Kubą w Suczawie, zdołaliśmy poznać trochę to miasto. Poza paroma cerkwiami i dużym średniowiecznym zamkiem poza miastem nie ma tu nic ciekawego. Niestety naszego obecnego pobytu w Suczawie nie można było zaliczyć do udanych. Podczas poszukiwań sklepu z zaopatrzeniem na dalszą drogę zupełnie się rozpadało. W sumie rano w Czerniowicach też padało, a jak przyjechaliśmy niebo w Suczawie było całe ołowiano-sine od chmur. Teraz jednak przytrafiło się istne oberwanie chmury. Chcąc schronić się przed deszczem, uciekliśmy do pobliskiego McDonalda. 
Przy kawie (jedyna dobra rzecz w tych knajpach) staraliśmy się przeczekać deszcz. Wcześniej jeszcze rozważaliśmy spróbować podjechać trochę stopem wgłąb kraju zamiast bezczynnie czekać, ale teraz i to odpadało. Lało nieprzerwanie, a czas dłużył się niemiłosiernie. Dopiero po ok 2,5h przestało padać na tyle, że można było w miarę bezpiecznie wyjść na dwór. 
Nie było jednak sensu iść do ruin zamku w taką beznadziejną pogodę. Próbowaliśmy jeszcze dostać się do cerkwi – niestety też bezskutecznie. Wiadomo – dziś niedziela, wszystko pozamykane. Nawet kościoły. Do odjazdu autobusu zostało jeszcze parę godzin. Pozostało tylko zaleganie w knajpie lub włóczenie się w deszcz po mieście. Właśnie wtedy pojawił się wśród nas termin „suczawienie”. Oznaczało to nic innego jak bezsensowne zabijanie czasu w jakiejś beznadziejnej dziurze w oczekiwaniu na transport lub dalszy rozwój wypadków.
Z nudów poszliśmy jeszcze na małą wycieczkę do górnej części miasta, nad którym górowała wysoka wieża nowego neogotyckiego kościoła. Widok dookoła nie był jednak budujący. Oto znajdowaliśmy się pośrodku ponurego, szarego blokowiska z wielkiej płyty. Bloki były w opłakanym stanie, wszędzie odpadał tynk, a dziury w ścianach były tak duże że budynki sprawiały wrażenie jakby się miały zaraz rozpaść. Do tego wielka popsuta fontanna na środku skwerku i parczek z rozwalonymi latarniami i poprzewracanymi ławkami. Wokół same podejrzane typy spod ciemnej gwiazdy i pijaczki. W połączeniu z tą psią pogodą, Suczawa wydawała się dosyć przygnębiająca. Znudzeni i w nietęgich nastrojach ostatnie godziny do wyjazdu spędziliśmy na dworcu.
W końcu jakieś spotkanie z podróżnikami. Duży plecak, przytroczona karimata i namiot – krótka wymiana wzroku i już wiemy, że to Polacy. Spotkana przez nas para wracała właśnie z rumuńskich gór, gdzie się nieco powspinali i połazili. Podobnie jak nas, los przywlókł ich do tego smutnego jak p***a miasta, gdzie musieli posuczawić do przybycia jakiegoś transportu na Ukrainę. Niestety w niedzielę wieczór szanse, żeby coś się trafiło malały z każdą przesuczawioną godziną.
Dworzec autobusowy pełnił również schronienie dla paru miejscowych meneli. Niektórych to już nawet na 'ty' znaliśmy. Po jakimś czasie wpadł jednak jakiś koleś z obsługi dworca i dosłownie wszystkich śpiących i zalegających żuli powypieprzał. Całe szczęście, że nas zostawił w spokoju. Po dwóch dniach podróży, śpiąc na ławce w poczekali sami wyglądaliśmy nieco jak te menele.
Podstawili już nasz autobus do Bukaresztu. Połowa miejsc była wolna, więc mieliśmy nadzieję, że uda nam się zająć po dwa miejsca i przekimać, ale po chwili na następnej stojance dosiadło się więcej ludzi i autobus był pełen.

Brak komentarzy: