poniedziałek, 15 marca 2010

15-ty dzień podróży, czyli Mojżesz i Cudowe Źródełko

          Dziś czekał nas pracowity dzień. Z samego rana wstajemy i długo dyskutujemy nad planem podróży po Jordanii. Rozważamy wiele możliwości i długo nie możemy dojść do porozumienia gdzie jechać najpierw. Problem leży przede wszystkim w niezbyt rozwiniętej jordańskiej komuni- kacji lub po prostu z jej brakiem. Regularne autobusy kursują tylko między bardzo dużymi miastami (trasa z północy na południe Amman – Aqaba), między pozostałymi miejscowościami jeżdżą już bardzo rzadko – nawet raz dziennie i to o jakichś dziwnych porach. Dodatkowo, dziś jest piątek (czyli niedziela) i połowy autobusów nie ma. Pozostają zawsze taksówki, autostop, własne nogi oraz nowa opcja - jordański 'taxi serwis'.
          Ze względu na ograniczoną ilość czasu, decydujemy się na opcję ekstremalną – chcemy pojechać przez Madabę na górę Nebo, a stamtąd jeszcze dziś dostać się do wybrzeża Morza Martwego, a później do Petry. Ciężko będzie. Ale martwić się będziemy później.
          Pożegnaliśmy się z właścicielem przybytku "Nancy" i udaliśmy się na poszukiwanie właściwego autobusu na dworzec. Zaczepionym miejscowym jednak nie chce się tłumaczyć jaki to numer autobusu i skąd odjeżdża, więc idą na łatwiznę, wskazując taksi. Według nich, nie ma sensu szukać przystanku i tłuc się jakimś zatłoczonym busem kawał drogi, skoro można za niewiele większe pieniądze wsiąść do taksówki, która zawiezie cię tam gdzie chcesz. Tak też robimy. Wsiadając do taryfy, często można dogadać się z kierowcą, czy jechać na licznik, czy po prostu ustalić z góry cenę za przejazd.
          Po chwili byliśmy z powrotem na dworcu Tabadur. Zakup biletów, czekanie na zapeł-nienie mikrobusa (rozkładów jazdy nie ma) i w ciągu pół godziny byliśmy już w Madabie.
          Madaba (biblijne miasto Medeba) to niewielkie miasteczko, w którym w sumie nic nie ma. Jedyne z czego słynie to miasto, to starożytna mozaikowa mapa Palestyny. Mapa ta znajduję się na posadzce w grekokatolickiej bazylice Św. Jerzego. Dużo fragmentów mapy nie zachowało się, ale widać m.in. Jerozolimę, Egipt oraz kilka pomniejszych miast Ziemi Świętej. Są nawet podpisy pod miastami i innymi krainami w języku greckim - wszystkie ułożone z drobnych kamyczków.
Bardziej jednak interesowała nas położona parę kilometrów dalej góra Nebo. Jak podaje Stary Testament, Mojżesz wyprowadzając lud Izraela z Egiptu, po 40 latach błądzenia po pustyni właśnie stamtąd ujrzał Ziemię Obiecaną. Podjechaliśmy kawałek drogi kolejną taksówką za miasto i wyruszyliśmy w stronę Nebo idąc pieszo. Słońce było coraz wyżej na niebie i skwar powoli zaczynał dawać się we znaki. Droga na szczęście nie była wymagająca. Co nas dziwiło, droga na Górę w ogóle nie szła pod górę, tylko cały czas prosto, a nawet lekko w dół. Z wyjaśnieniem tego fenomenu pomogła nam spotkana po drodze czwórka pielgrzymów. Wystarczyło spojrzeć na siebie, a już wiedzieliśmy że mamy do czynienia z rodakami. Kto bowiem zabiera z sobą ciężki plecak z namiotem i idzie 'z buta' zamiast wozić się wszędzie autokarami? Polacy właśnie kończyli swoją podróż po Jordanii, więc nie omieszkali udzielić nam kilku cennych rad oraz namiarów na przyzwoite (czyli tanie) hostele. Wyjaśniła się też tajemnica Góry Nebo. Wzniesienie to ma niewiele ponad 700 metrów n.p.m., ale poniżej znajduje się dolina ryftowa Morza Martwego i największa na świecie depresja, sięgająca nawet do 400m poniżej poziomu morza. Stąd wrażenie, że ze szczytu tego niewielkiego pagórka widać bardzo duże połacie terenu oraz odległe i dalekie krainy.
          Za wstęp na Górę kasują jednego żyda (1 JD). Na szczycie znajduje się sanktuarium poświęcone Mojżeszowi, jest też kościółek z mozaikami podobnymi do tych w Madabie. Ponieważ jest to miejsce święte dla chrześcijan, panuje tu spory ruch – można spotkać dużo pielgrzymek, w tym pielgrzymów z Polski. Miejsce to odwiedził też Papież Jan Paweł II, co upamiętnia okolicznościowy pomnik. Obok znajduje się kolejna kamienna tablica z wyrytą inskrypcją w kilku językach: „Franciszkańska Kustodia Ziemi Świętej / Góra Nebo Siyagha / Memoriał Mojżesza / Chrześcijańskie Miejsce Święte”.
          Na skraju sanktuarium znajduje się wspomniany punkt z widokiem na Ziemię Obiecaną. Marmurowa tablica informuje pątników o wszystkich widocznych z góry miejscach. Są więc wyznaczone kierunki na Jerozolimę, Jerycho, Ramallah, i inne miasta biblijne. Widoczność jest niestety średnia i nie widać minaretów Jerozolimy, które tak mieliśmy nadzieję zobaczyć. Widać za to znakomicie Morze Martwe – to nasz cel minimum do osiągnięcia na dziś. Na oko wygląda to na maksymalnie kilkanaście kilometrów, więc powinno nam się udać.
Sama Ziemia Obiecana wygląda generalnie...nieciekawie. Nic tu nie ma: same pustynie, wzgórza, piasek i kamienie... Nie ma lasów, roślinności. Nie za bardzo można też uprawiać rolnictwo a ani hodować zwierząt, bo po prostu nie ma gdzie i jak. W dole znajduje się Morze Martwe, którego ogromne zasolenie sprawia, że jest całkowicie pozbawione życia. Słowem jałowa pustka... Może w czasach Mojżesza, czyli kilka tysięcy lat temu, trochę inaczej to wyglądało.
          Trzeba było powoli się zbierać. Jeszcze dziś musimy dostać się nad Morze Martwe! Będzie to trochę trudne, zważywszy, że dziś piątek i autobusy nie jeżdżą, a droga z Góry Nebo i tak nie jest jakoś szczególnie uczęszczana (prawie w ogóle). Nie zraziliśmy się tym i ochoczo zarzuciliśmy nasze krowy na plecy. Słońce było już w zenicie i upał zaczynał być nieco uporczywy. Ruszyliśmy asfaltem w dół, coraz bardziej zagłębiając się w ryftowej dolinie.      Próbowaliśmy zatrzymywać mijające nas samochody – głównie wysłużone białe pickupy z wielkimi napisami „TOYOTA” lub „NISSAN” na tylnej klapie. Rzadko jednak ktokolwiek się zatrzymywał, nawet jak miał pusty samochód. Jeżeli już udało nam się zatrzymać jakichś omotanych w kefije Arabów, to zawsze chcieli kasy za podwiezienie. Nawet jeżeli jechali w tym samym kierunku – w dół prowadziła tylko jedna droga. 
 
           Stwierdziliśmy, że idąc jezdnią i wijącymi się asfaltowymi serpentynami nadkładaliśmy za bardzo drogi. Postanowiliśmy więc maksymalnie ją skrócić i iść na przełaj przez wzgórza – kiedyś w końcu i tak doszlibyśmy do asfaltu. Skrót wiódł w dół doliny przez usiane luźnymi kamieniami suche stoki. Należało bacznie uważać, gdzie się stawiało nogi – jeden fałszywy krok na luźny kamień mógł spowodować utratę równowagi, co w połączeniu z ciążącym plecakiem rychło oznaczało upadek. Schodzenie po takich kamieniach wymagało dużo wysiłku i koncentracji. Trzeba było też uważać aby nie wejść sandałami w ostrokrzewy. Ich suche, ostrze kolce bardzo łatwo wbijały się w wystające z sandałów palce i łydki.
           Powoli posuwaliśmy się do przodu, ciągle próbując odnaleźć jakiś bezpieczny szlak. Było to niestety dość utrudnione – aby rozglądnąć się po okolicy i ustalić kierunek bezpiecznego marszu, należało co jakiś czas wspinać się na okoliczne pagórki. Niejednokrotnie musieliśmy zawracać z obranej drogi, bo nagle zza pagórka wyłaniały się przeszkody terenowe nie do przebycia oraz urwiska i strome wąwozy o niemalże pionowych ścianach.
           Po niemałych trudach dotarliśmy w końcu do jezdni asfaltowej. Stromizna się już skończyła, podobnie serpentyny. Ruszyliśmy więc wzdłuż drogi – zawsze była nadzieja, że jakiś samochód się w końcu zatrzyma i nas kawałek podwiezie. Temperatura i piekące słońce już powoli zaczynały dawać nam się we znaki. Na szczęście mieliśmy bardzo dobrą motywację do kontynuowania wędrówki. Z tego co wyczytaliśmy w przewodniku, u wybrzeży Morza Martwego miało znajdować się „malowniczo położone źródełko z wodospadem”, tzw. Źródełko Heroda, położone u wylotu rzeczki Wadi Zarka. To było coś, dzięki czemu nie zważaliśmy na trudy i niewygody i parliśmy do przodu.
          Krajobraz ciągle podobny. Same wzgórza, kamienie, piach, pustkowia. Po drodze mijaliśmy kilka namiotów mieszkających tu Beduinów. Obok namiotów pasło się kilka wychudzonych wielbłądów. Chyba kamienie jadły, bo oprócz wysuszonych ździebeł traw nic tu nie ma. Jak tutaj można żyć? Na takim suchym, jałowym pustkowiu, niemalże na pustyni?
           Czasami los się do nas uśmiechał i któryś z ciągle mijających nas samochodów zatrzymywał się. Udało się zjechać w dół choć parę kilometrów. Niby nic, ale zawsze coś. Droga ponownie zaczęła iść ostro w dół i zaczynały się kolejne serpentyny i stromizny. A my szliśmy. Morze Martwe, które cały czas widać było w oddali, jak na złość w ogóle się nie przybliżało. Szliśmy już ładnych parę godzin, a wydawać by się mogło, że byliśmy ciągle w punkcie wyjścia.
Chcąc uciec od palącego słońca, znaleźliśmy schro -nienie w niewielkiej skalnej szczelinie. Uff, w końcu jakiś cień! Krótki odpoczynek dobrze nam zrobił. Zregenerowaliśmy nieco siły i byliśmy gotowi ruszyć dalej. W końcu czekało na nas malownicze źródełko! I orzeźwiająca, zimna woda! Niestety szło się coraz ciężej... Palące słońce, zmęczenie, ciężar plecaków, ból stóp. Mieliśmy już powoli dość, ale myśl o czekającej nas u kresu podróży nagrodzie pchała nas dalej.
           Po jakimś czasie udało nam się zatrzymać jakiś samochód, a kierowca nie mógł się nadziwić, co my tutaj wyprawiamy na takim odludziu. Chyba wziął nas za szaleńców, bo nikt tutaj się nie zapuszcza na piechotę. Nie mówił co prawda dobrze po angielsku nawet wersji turystycznej, ale jakoś się dogadaliśmy aby zabrał nas do najbliższego skrzyżowania. W samochodzie panował taki chłód i wilgotność, że pot natychmiast zalał nasze ciała. Kierowca poczęstował nas też zimną fantą – to było jak zbawienie. Czuliśmy jak całkowicie zregenowaliśmy stracone „punkty życia” .
      Po dłuższej chwili byliśmy już w jakiejś małej mieścinie koło skrzyżowania. Droga w lewo wiodła w kierunku Morza Martwego i właśnie tam się skierowaliśmy. Do malowniczego źródełka Wadi Zarka zostało już tylko kilka kilometrów. Mieliśmy już dosyć łażenia w tym cholernym słońcu. W inna pogodę z chęcią byśmy jeszcze szli dalej, ale w takim upale momentalnie człowieka opuszczają siły. Poszliśmy jeszcze kawałek wzdłuż drogi i zatrzymała się koło nas taksówka. Albo 'taxi service'. Niestety rola i zasada działania tego rodzaju taksówek pozostała dla nas tajemnicą. Regularni taksówkarze mówili, że oni są tańsi a service droższy, a ci z service'ów oczywiście na odwrót. Cenę podwiezienia do Wadi Zarka negocjowaliśmy dość długo. Tutaj nie ma przebacz. Wszystkie chwyty są dozwolone, łącznie z krzyczeniem i ostentacyjnym zrywaniem negocjacji tylko po to, by po chwili na nowo je podjąć zaczynając z innej perspektywy.
     Stanęło na kilku jordańskich żydach. Wsiedliśmy do taryfy i prawej stronie mogliśmy podziwiać widoczne już w zasięgu ręki błękitne odmęty Morza. Minęliśmy kilka drogich nadmorskich ośrodków z prywatnymi plażami dla turystów (Dead Sea Panoramic Complex i inne). Plaże te były drogie (koło 10 żydów za wstęp), ale za to były wyposażone w prysznice ze słodką wodą. Po kąpieli w Morzu Martwym w tak zasolonej wodzie należało się dokładnie opłukać i zmyć całą sól. Oczami wyobraźni widzieliśmy już jak będziemy kąpać i pluskać się pod wodospadem w chłodnej wodzie – zupełnie jak w reklamie batonów Bounty!
           Dojechaliśmy na miejsce. Trochę dużo ludzi. Nawet bardzo dużo. Miejscowi korzystając z tego, że jest weekend, zjechali się tutaj całymi rodzinami i puszczają głośną muzykę z samochodów. Jest też trochę brudno, wszędzie leży pełno śmieci. Malownicze źródełko też nie okazuje się takie malownicze jak w opisach, przypomina raczej bajoro... Ale nic to, już zaraz wskoczymy do orzeźwiającej wody. Nareszcie! Zwalamy na ziemie byle gdzie plecaki i szybko zrzucamy ubrania. Kamienie trochę nagrzały się od słońca, ledwo da się ustać. Wchodzimy do wody. Hmm, dno też jakby się nagrzało. Zaraz...to woda! Jest gorąca!!! Aaaa!!! Parzy!!!
           To była totalna porażka. Szliśmy tyle kilometrów w słońcu, upale, trudzie i znoju... Nagrodą za nasz wysiłek miała być orzeźwiają źródlana woda. Miało być jak w reklamie, a to jest jakaś obsrana rzeczka, pełno hałaśliwych Jordańczyków, termalne bajoro ze śmieciami, no i beznadziejnie wrząca woda, do której nie da się wejść...
           Byliśmy totalnie załamani. Morale spadło niemal do zera. Nic nam się już nie chciało. Udaliśmy się w cień na tyły jakiegoś walącego się budynku. Nic tylko siąść i płakać... W wisielczych nastrojach przesiedzieliśmy tam do wieczora, przykrywając się karimatami i odcinając od otaczającej nas beznadziei.
          Słońce już prawie zaszło, nareszcie zrobiło się chłodniej i jakoś bardziej znośnie. Mały rekonesans po terenie Źródełka Heroda pozwolił nam obeznać się nieco w sytuacji. Idąc nieco w górę wąwozem, wzdłuż rzeczki Wadi Zarka, można było trafić do nawet całkiem przyjemnego wodospadu. Strumień wody wlewał się z wielkim hukiem do pobliskiego płytkiego zbiornika. Woda na szczęście była tylko gorąca, nie był to taki ukrop jak w bajorze na dole. Można powiedzieć, że ten wodospadzik mógłby być naprawdę przyjemnym miejscem, gdyby nie pewne mankamenty – dużo ludzi i pełno śmieci dookoła. Czy ci Arabowie naprawdę nie wiedzą, że śmiecą sami sobie na własne podwórko? Ilość walających się tu śmieci, brudu i syfu naprawdę przeraża. Jak można było zapaskudzić takie fajne miejsce? To jest naprawdę niepojęte. I najgorsze jest to, że oni nie widzą w tym nic złego. Widocznie tak ma być.
           Byliśmy trochę zdemotywowani i nic nam się nie chciało. Rzuciliśmy gdzieś w kąt nasze plecaki, nawet nie chciało nam się szukać jakiegoś dogodnego miejsca na obozowisko i nocleg. Po prostu zostawiliśmy je gdzie popadnie, zabraliśmy ręczniki i udaliśmy się w dół nad brzeg Morza Martwego. Skoro już tutaj dotarliśmy, wypadało by zażyć kąpieli w tym słynnym akwenie – druga okazja może się już nie powtórzyć. Po chwili przedzierania się przez skałki i zaśmiecony stromy stok, byliśmy już na brzegu. Ludzi pełno. Puszczają na fulla muzykę z samochodów i urządzają sobie arabskie imprezy w męskim gronie. Brzeg, cały kamienisty, pokryty był białą warstewką skostniałej brei – to osadzone z wody sole oraz minerały. Morze Martwe to tak naprawdę nie morze tylko jezioro bezodpływowe. Rzeka Jordan wypłukując po drodze bogate w minerały skały, wprowadza je do jeziora. Ze względu na brak odpływu, dużą temperaturę i parowanie, stężenie roztworu soli podnosi się. Obecnie wynosi ponad 40%. Tak duże zasolenie sprawia, że w Morzu nie żyją żadne zwierzęta ani rośliny. Gdy przypadkowo jakaś ryba dostanie się tutaj razem z nurtem rzeki, natychmiast ginie. Nazwa Morze Martwe wydaje się być bardzo adekwatna.
           Kąpiel w tym morzu to dziwne uczucie. Przez obecność soli w tak wielkich stężeniach, wyporność jest bardzo wysoka i nie sposób się tutaj utopić. Nie trzeba nic robić, całe ciało wypychane jest ku górze z niesamowitą siłą. Niestety zasolenie ma też swoje złe strony. Pływanie sprawia przez to nieco trudności, ale najgorsze jak kropelka wody dostanie się do ust albo do oka. Uczucie jest okropne, bardzo boli i piecze. Strach pomyśleć co by się stało gdyby ktoś się zachłysnął tą toksyczną wodą...
           Po wyjściu z wody nie trzeba wiele czasu aby skóra wyschła. Pozostają na niej jednak drobinki soli i tworzy się jakby biała skorupka. Jest to dosyć nieprzyjemne i niezdrowe, więc jak najprędzej trzeba się opłukać w normalnej słodkiej wodzie. Bogaci turyści z zachodu jeżdżą do drogich płatnych kurortów, nam pozostaje wodospadzik nad zasyfioną rzeczką...
           Uff! Jednak kąpiel w tym wodospadzie rekompensuje wszystko. Można stać godzinami pod tym naturalnym prysznicem i wystawiać swoje ciało na masaż potężnych biczy wodnych. Woda teraz zdaje się być idealna. Jak w jacuzzi. Po kąpieli w gorącej, termalnej wodzie można wyjść na wieczorne powietrze i rozkoszować się tak dawno zapomnianym uczuciem zimna.
       Koło naszego prowizorycznego obozu zrobiło się trochę tłoczno. Miejscowi Jordańczycy bardzo byli ciekawi co to za zagraniczni do nich przyjechali. Ogólnie byli mili, pytali się o dużo rzeczy. Bardzo cieszyli się, że ktoś przejechał taki szmat drogi, tyle tysięcy kilometrów właśnie do ich kraju. Zapadała już noc, a zbierało się coraz więcej ludzi. Czy oni nie mają domów? Też mają zamiar spać pod gołym niebem jak my?
       Zjedliśmy kolację i czekając na kolejną porcję wrzątku na herbatę ulokowaliśmy się na karimatach. Znad wodospadu słychać było coraz głośniejsze krzyki i śpiewy. Tak się tutaj bawią. Sami chłopacy. Spotykają się, sami sobie grają, sami sobie śpiewają. Bez alkoholu i bez dziewczyn. Dla nas wygląda to trochę dziwnie...Zabawa zabawą, ale ileż można? Przez te ich zabawy, hulanki, swawole i głośne śpiewy trwające do rana nie mogliśmy zasnąć. Trochę niefortunnie wybraliśmy miejsce noclegu, bo na środku ścieżki prowadzącej nad wodospad i ciągle ktoś tędy przechodził i nas budził, mówiąc Salam Alejkum.

Brak komentarzy: