

Pożegnaliśmy się z właścicielem przybytku "Nancy" i udaliśmy się na poszukiwanie właściwego autobusu na dworzec. Zaczepionym miejscowym jednak nie chce się tłumaczyć jaki to numer autobusu i skąd odjeżdża, więc idą na łatwiznę, wskazując taksi. Według nich, nie ma sensu szukać przystanku i tłuc się jakimś zatłoczonym busem kawał drogi, skoro można za niewiele większe pieniądze wsiąść do taksówki, która zawiezie cię tam gdzie chcesz. Tak też robimy. Wsiadając do taryfy, często można dogadać się z kierowcą, czy jechać na licznik, czy po prostu ustalić z góry cenę za przejazd.
Po chwili byliśmy z powrotem na dworcu Tabadur. Zakup biletów, czekanie na zapeł-nienie mikrobusa (rozkładów jazdy nie ma) i w ciągu pół godziny byliśmy już w Madabie.
Madaba (biblijne miasto Medeba) to niewielkie miasteczko, w którym w sumie nic nie ma. Jedyne z czego słynie to miasto, to starożytna mozaikowa mapa Palestyny. Mapa ta znajduję się na posadzce w grekokatolickiej bazylice Św. Jerzego. Dużo fragmentów mapy nie zachowało się, ale widać m.in. Jerozolimę, Egipt oraz kilka pomniejszych miast Ziemi Świętej. Są nawet podpisy pod miastami i innymi krainami w języku greckim - wszystkie ułożone z drobnych kamyczków.
Bardziej jednak interesowała nas położona parę kilometrów dalej góra Nebo. Jak podaje Stary Testament, Mojżesz wyprowadzając lud Izraela z Egiptu, po 40 latach błądzenia po pustyni właśnie stamtąd ujrzał Ziemię Obiecaną. Podjechaliśmy kawałek drogi kolejną taksówką za miasto i wyruszyliśmy w stronę Nebo idąc pieszo. Słońce było coraz wyżej na niebie i skwar powoli zaczynał dawać się we znaki. Droga na szczęście nie była wymagająca. Co nas dziwiło, droga na Górę w ogóle nie szła pod górę, tylko cały czas prosto, a nawet lekko w dół. Z wyjaśnieniem tego fenomenu pomogła nam spotkana po drodze czwórka pielgrzymów. Wystarczyło spojrzeć na siebie, a już wiedzieliśmy że mamy do czynienia z rodakami. Kto bowiem zabiera z sobą ciężki plecak z namiotem i idzie 'z buta' zamiast wozić się wszędzie autokarami? Polacy właśnie kończyli swoją podróż po Jordanii, więc nie omieszkali udzielić nam kilku cennych rad oraz namiarów na przyzwoite (czyli tanie) hostele. Wyjaśniła się też tajemnica Góry Nebo. Wzniesienie to ma niewiele ponad 700 metrów n.p.m., ale poniżej znajduje się dolina ryftowa Morza Martwego i największa na świecie depresja, sięgająca nawet do 400m poniżej poziomu morza. Stąd wrażenie, że ze szczytu tego niewielkiego pagórka widać bardzo duże połacie terenu oraz odległe i dalekie krainy.
Za wstęp na Górę kasują jednego żyda (1 JD). Na szczycie znajduje się sanktuarium poświęcone Mojżeszowi, jest też kościółek z mozaikami podobnymi do tych w Madabie. Ponieważ jest to miejsce święte dla chrześcijan, panuje tu spory ruch – można spotkać dużo pielgrzymek, w tym pielgrzymów z Polski. Miejsce to odwiedził też Papież Jan Paweł II, co upamiętnia okolicznościowy pomnik. Obok znajduje się kolejna kamienna tablica z wyrytą inskrypcją w kilku językach: „Franciszkańska Kustodia Ziemi Świętej / Góra Nebo Siyagha / Memoriał Mojżesza / Chrześcijańskie Miejsce Święte”.

Sama Ziemia Obiecana wygląda generalnie...nieciekawie. Nic tu nie ma: same pustynie, wzgórza, piasek i kamienie... Nie ma lasów, roślinności. Nie za bardzo można też uprawiać rolnictwo a ani hodować zwierząt, bo po prostu nie ma gdzie i jak. W dole znajduje się Morze Martwe, którego ogromne zasolenie sprawia, że jest całkowicie pozbawione życia. Słowem jałowa pustka... Może w czasach Mojżesza, czyli kilka tysięcy lat temu, trochę inaczej to wyglądało.


Powoli posuwaliśmy się do przodu, ciągle próbując odnaleźć jakiś bezpieczny szlak. Było to niestety dość utrudnione – aby rozglądnąć się po okolicy i ustalić kierunek bezpiecznego marszu, należało co jakiś czas wspinać się na okoliczne pagórki. Niejednokrotnie musieliśmy zawracać z obranej drogi, bo nagle zza pagórka wyłaniały się przeszkody terenowe nie do przebycia oraz urwiska i strome wąwozy o niemalże pionowych ścianach.
Po niemałych trudach dotarliśmy w końcu do jezdni asfaltowej. Stromizna się już skończyła, podobnie serpentyny. Ruszyliśmy więc wzdłuż drogi – zawsze była nadzieja, że jakiś samochód się w końcu zatrzyma i nas kawałek podwiezie. Temperatura i piekące słońce już powoli zaczynały dawać nam się we znaki. Na szczęście mieliśmy bardzo dobrą motywację do kontynuowania wędrówki. Z tego co wyczytaliśmy w przewodniku, u wybrzeży Morza Martwego miało znajdować się „malowniczo położone źródełko z wodospadem”, tzw. Źródełko Heroda, położone u wylotu rzeczki Wadi Zarka. To było coś, dzięki czemu nie zważaliśmy na trudy i niewygody i parliśmy do przodu.
Krajobraz ciągle podobny. Same wzgórza, kamienie, piach, pustkowia. Po drodze mijaliśmy kilka namiotów mieszkających tu Beduinów. Obok namiotów pasło się kilka wychudzonych wielbłądów. Chyba kamienie jadły, bo oprócz wysuszonych ździebeł traw nic tu nie ma. Jak tutaj można żyć? Na takim suchym, jałowym pustkowiu, niemalże na pustyni?

Po jakimś czasie udało nam się zatrzymać jakiś samochód, a kierowca nie mógł się nadziwić, co my tutaj wyprawiamy na takim odludziu. Chyba wziął nas za szaleńców, bo nikt tutaj się nie zapuszcza na piechotę. Nie mówił co prawda dobrze po angielsku nawet wersji turystycznej, ale jakoś się dogadaliśmy aby zabrał nas do najbliższego skrzyżowania. W samochodzie panował taki chłód i wilgotność, że pot natychmiast zalał nasze ciała. Kierowca poczęstował nas też zimną fantą – to było jak zbawienie. Czuliśmy jak całkowicie zregenowaliśmy stracone „punkty życia” .
Po dłuższej chwili byliśmy już w jakiejś małej mieścinie koło skrzyżowania. Droga w lewo wiodła w kierunku Morza Martwego i właśnie tam się skierowaliśmy. Do malowniczego źródełka Wadi Zarka zostało już tylko kilka kilometrów. Mieliśmy już dosyć łażenia w tym cholernym słońcu. W inna pogodę z chęcią byśmy jeszcze szli dalej, ale w takim upale momentalnie człowieka opuszczają siły. Poszliśmy jeszcze kawałek wzdłuż drogi i zatrzymała się koło nas taksówka. Albo 'taxi service'. Niestety rola i zasada działania tego rodzaju taksówek pozostała dla nas tajemnicą. Regularni taksówkarze mówili, że oni są tańsi a service droższy, a ci z service'ów oczywiście na odwrót. Cenę podwiezienia do Wadi Zarka negocjowaliśmy dość długo. Tutaj nie ma przebacz. Wszystkie chwyty są dozwolone, łącznie z krzyczeniem i ostentacyjnym zrywaniem negocjacji tylko po to, by po chwili na nowo je podjąć zaczynając z innej perspektywy.
Stanęło na kilku jordańskich żydach. Wsiedliśmy do taryfy i prawej stronie mogliśmy podziwiać widoczne już w zasięgu ręki błękitne odmęty Morza. Minęliśmy kilka drogich nadmorskich ośrodków z prywatnymi plażami dla turystów (Dead Sea Panoramic Complex i inne). Plaże te były drogie (koło 10 żydów za wstęp), ale za to były wyposażone w prysznice ze słodką wodą. Po kąpieli w Morzu Martwym w tak zasolonej wodzie należało się dokładnie opłukać i zmyć całą sól. Oczami wyobraźni widzieliśmy już jak będziemy kąpać i pluskać się pod wodospadem w chłodnej wodzie – zupełnie jak w reklamie batonów Bounty!
Dojechaliśmy na miejsce. Trochę dużo ludzi. Nawet bardzo dużo. Miejscowi korzystając z tego, że jest weekend, zjechali się tutaj całymi rodzinami i puszczają głośną muzykę z samochodów. Jest też trochę brudno, wszędzie leży pełno śmieci. Malownicze źródełko też nie okazuje się takie malownicze jak w opisach, przypomina raczej bajoro... Ale nic to, już zaraz wskoczymy do orzeźwiającej wody. Nareszcie! Zwalamy na ziemie byle gdzie plecaki i szybko zrzucamy ubrania. Kamienie trochę nagrzały się od słońca, ledwo da się ustać. Wchodzimy do wody. Hmm, dno też jakby się nagrzało. Zaraz...to woda! Jest gorąca!!! Aaaa!!! Parzy!!!
To była totalna porażka. Szliśmy tyle kilometrów w słońcu, upale, trudzie i znoju... Nagrodą za nasz wysiłek miała być orzeźwiają źródlana woda. Miało być jak w reklamie, a to jest jakaś obsrana rzeczka, pełno hałaśliwych Jordańczyków, termalne bajoro ze śmieciami, no i beznadziejnie wrząca woda, do której nie da się wejść...
Byliśmy totalnie załamani. Morale spadło niemal do zera. Nic nam się już nie chciało. Udaliśmy się w cień na tyły jakiegoś walącego się budynku. Nic tylko siąść i płakać... W wisielczych nastrojach przesiedzieliśmy tam do wieczora, przykrywając się karimatami i odcinając od otaczającej nas beznadziei.

Byliśmy trochę zdemotywowani i nic nam się nie chciało. Rzuciliśmy gdzieś w kąt nasze plecaki, nawet nie chciało nam się szukać jakiegoś dogodnego miejsca na obozowisko i nocleg. Po prostu zostawiliśmy je gdzie popadnie, zabraliśmy ręczniki i udaliśmy się w dół nad brzeg Morza Martwego. Skoro już tutaj dotarliśmy, wypadało by zażyć kąpieli w tym słynnym akwenie – druga okazja może się już nie powtórzyć. Po chwili przedzierania się przez skałki i zaśmiecony stromy stok, byliśmy już na brzegu. Ludzi pełno. Puszczają na fulla muzykę z samochodów i urządzają sobie arabskie imprezy w męskim gronie. Brzeg, cały kamienisty, pokryty był białą warstewką skostniałej brei – to osadzone z wody sole oraz minerały. Morze Martwe to tak naprawdę nie morze tylko jezioro bezodpływowe. Rzeka Jordan wypłukując po drodze bogate w minerały skały, wprowadza je do jeziora. Ze względu na brak odpływu, dużą temperaturę i parowanie, stężenie roztworu soli podnosi się. Obecnie wynosi ponad 40%. Tak duże zasolenie sprawia, że w Morzu nie żyją żadne zwierzęta ani rośliny. Gdy przypadkowo jakaś ryba dostanie się tutaj razem z nurtem rzeki, natychmiast ginie. Nazwa Morze Martwe wydaje się być bardzo adekwatna.
Kąpiel w tym morzu to dziwne uczucie. Przez obecność soli w tak wielkich stężeniach, wyporność jest bardzo wysoka i nie sposób się tutaj utopić. Nie trzeba nic robić, całe ciało wypychane jest ku górze z niesamowitą siłą. Niestety zasolenie ma też swoje złe strony. Pływanie sprawia przez to nieco trudności, ale najgorsze jak kropelka wody dostanie się do ust albo do oka. Uczucie jest okropne, bardzo boli i piecze. Strach pomyśleć co by się stało gdyby ktoś się zachłysnął tą toksyczną wodą...

Uff! Jednak kąpiel w tym wodospadzie rekompensuje wszystko. Można stać godzinami pod tym naturalnym prysznicem i wystawiać swoje ciało na masaż potężnych biczy wodnych. Woda teraz zdaje się być idealna. Jak w jacuzzi. Po kąpieli w gorącej, termalnej wodzie można wyjść na wieczorne powietrze i rozkoszować się tak dawno zapomnianym uczuciem zimna.

Zjedliśmy kolację i czekając na kolejną porcję wrzątku na herbatę ulokowaliśmy się na karimatach. Znad wodospadu słychać było coraz głośniejsze krzyki i śpiewy. Tak się tutaj bawią. Sami chłopacy. Spotykają się, sami sobie grają, sami sobie śpiewają. Bez alkoholu i bez dziewczyn. Dla nas wygląda to trochę dziwnie...Zabawa zabawą, ale ileż można? Przez te ich zabawy, hulanki, swawole i głośne śpiewy trwające do rana nie mogliśmy zasnąć. Trochę niefortunnie wybraliśmy miejsce noclegu, bo na środku ścieżki prowadzącej nad wodospad i ciągle ktoś tędy przechodził i nas budził, mówiąc Salam Alejkum.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz