Noc była jednak dość chłodna. Cały czas wiał wiatr, który potęgował uczucie zimna. Doskwierał też hałas motorów. Okoliczni Syryjczycy mieli w zwyczaju urządzać sobie motorowe wycieczki i rajdy w środku nocy i wyciskać ostatnie konie mechaniczne ze swoich maszyn. Rano mieszkańcy Hosn musieli mieć nie lada zagadkę, co to za dziwolągi śpią w śpiworach pod mostem przy ich zamku.
Po porannym śniadaniu byliśmy już w pełni gotowi wyruszyć na zdobywanie Kraka. Wstęp taki sam jak do reszty muzeów i obiektów w Syrii – 150 Syp normalny i 10 Syp dla studentów z kartą ISIC. Cały kompleks składa się właściwie z dwóch części – zewnętrznych murów obronnych z basztami, flankami, stajniami itd., oraz części wewnętrznej, gdzie znajduje się główny zamek. Zamek jest oddzielony dziedzińcem oraz niewielką, wypełnioną wodą fosą. Zamek faktycznie sprawia wrażenie nie do zdobycia. Mury są wysokie oraz dodatkowo pokryte gładkimi kamiennymi płytami, a dziesiątki wysuniętych baszt z setkami szczelin strzelniczych zapewniają doskonałe punkty do ostrzału wroga.
Cała twierdza jest dobrze odrestaurowana. Niektórzy mówią wręcz, że aż za dobrze, gdyż niektóre fragmenty wyremontowanych ścian aż świecą od nowości. Oprócz przestronnych, krytych sklepieniami sal, ogromnych stajni, gotyckiego klasztoru, łaźni i potężnej kuchni, na zwiedzających czekają także podziemia i lochy. Przy zapuszczaniu się w głębokie ciemne korytarze niezbędna okazała się latarka. Schodząc w dół po stromych, mokrych od wilgoci i wody stopniach, momentami aż ciarki przechodziły na plecach. Im głębiej, tym większy był chłód i wilgoć w powietrzu, a ściany były pokryte mokrym mchem oraz obślizgłymi ślimakami.
Prócz penetracji wilgotnych ciemnic, można również chodzić do woli po pozostałych częściach zamku, gdzie z baszt i wież widać było jak na dłoni całą panoramę okolicy. Wrażenia z zamku ogólnie w porządku. Jeżeli ktoś lubi średniowieczne klimaty i opowieści o rycerzach i wyprawach krzyżowych, wizyta na Krak des Chevaliers będzie nie lada przeżyciem. Pozostali mogą odczuć lekki niedosyt.
Na zwiedzanie w sumie poświęciliśmy 3 godziny. Teraz należało z powrotem udać się do węzła komunikacyjnego w Homs, skąd planowaliśmy dostać się do starożytnego miasta na środku pustyni – słynnej Palmyry.
Wyjazd z Hosn do Homs jednak nieco się przedłużał. Marszrutkę znaleźliśmy bez problemu, gorzej ze znalezieniem pozostałych pasażerów. Kierowca nie chciał jechać na pustego, więc krążył w te i wewte, w górę i w dół, do zamku i z powrotem. Nie było jednak chętnych, więc wysiedliśmy z marszrutki kiedy kierowca powiedział, że łaskawie nas zawiezie po 100 Syp od łebka, czyli za dwa razy więcej niż się należy.
Międzyczasie poszliśmy na falafela i pobawiliśmy się trochę z miejscowymi dzieciakami. Pogadaliśmy o piłce (FC Barcelona dobrze, Real Madrid niedobrze) i porobiliśmy sobie zdjęcia. Dzieciaki bardzo chętnie pozowały i były bardzo szczęśliwe, gdy mogły później obejrzeć siebie na wyświetlaczu LCD.
Niestety w dalszym ciągu nie było chętnych na wspólną podróż do Homs. Mając więc do wyboru postawić na swoim i czekać nie wiadomo ile, lub zapłacić te dodatkowe 50 Syp i być jeszcze dziś wieczorem w Palmyrze, wybraliśmy to drugie.
W mikrobusach nie ma klimy, więc jedyną opcją chłodzenia wnętrza są otwarte na full okna, czyli arabskie tornado. Po niedługim czasie znowu byliśmy na dworcu przesiadkowym w Homs. Z głośników leciała jakaś orientalna muzyka podrasowana bitem disco. Podobno to jakaś słynna iracka gwiazda. Przez dworzec znowu przewijały się całe armie żołnierzy. Po zakupieniu biletów do Palmyry pozostało czekać na właściwą godzinę odjazdu autobusu. Zjedliśmy niezbyt dobrą szwarmę dworcową z jakimś smalcem czy tam innym cytrynowym majonezem i ucięliśmy sobie ciekawą pogawędkę z mówiącym dobrze po angielsku Syryjczykiem, pracującym dla filii kanadyjskiej firmy paliwowej. Oprócz nas na bus do Tadmor (współczesne miasto leżące obok ruin starożytnej Palmyry) czekały też trzy Dunki, które były wcześniej w Kraku. Mieliśmy podobne plany na najbliższe dni, więc możliwe, że się jeszcze spotkamy gdzieś w drodze.
W autobusie małe zamieszanie – niby są miejscówki z wypisanymi numerami siedzeń, ale dużo ludzi siada gdzie chce i nie każdemu się to podoba. Za nami banda lokalnych cwaniaków. Gdy kierowca nie patrzył, podkradali wodę z lodówki i palili w środku pety. Każdy autobus dalekobieżny posiada bowiem lodówkę chłodzoną wielkimi bryłami lodu. W lodówce przechowuje się butelki pełne kranówy. W czasie jazdy koleś z obsługi (kumpel kierowcy, drugi kierowca, pilot, steward, kolektor pieniędzy, właściciel autobusu czy ktokolwiek) łazi z kubeczkami i rozlewa wszystkim pasażerom tą kranówę. Konsekwentnie odmawiamy, nie mamy bowiem ochoty mieć kłopotów z żołądkiem i przeżywać Klątwy Faraona ani innej Zemsty Sułtana.
Im dalej na wschód, tym krajobraz stawał się coraz bardziej suchy i nieprzystępny. Drzewa całkowicie znikły i zastąpiły je niskie, karłowate ostrokrzewy. Oto zaczynały się bezkresne pustkowia Pustyni Syryjskiej. Jak okiem sięgnąć – wszędzie piasek. Gorący pustynny wiatr zawiewał drobne ziarna na drogę formując zaspy i kopce. Przecinając autokarem te martwe pustkowia, minęliśmy znak „Bagdad – prosto” i odbiliśmy w stronę Palmyry. Z czasem na horyzoncie pojawiły się kamieniste wzniesienia i niewielkie góry. Było to dla nas dużą frajdą, gdyż pierwszy raz na własne oczy mogliśmy zobaczyć najprawdziwszą pustynię.
W końcu dojechaliśmy do Palmyry. Miasto to jest położone w pobliżu oazy - jest to jedyna oaza na Pustyni Syryjskiej między wybrzeżem Morza Śródziemnego a Mezopotamią. To położenie czyniło Palmyrę obowiązkowym przystankiem dla wszystkich przemierzających pustynię karawan. Przechodziła też tędy jedna z odnóg słynnego Jedwabnego Szlaku. Rozkwit miasta przypadał na I-II wiek n.e., jednak to niepodległe królestwo upadło podbite przez Rzymian zanim na dobre miało szanse się rozwinąć.
Wysiedliśmy na dworcu poza miastem. Dworce w krajach arabskich są zazwyczaj poza centrum miasta i aby dostać się do centrum niestety trzeba skorzystać z usług tych znienawidzonych taksiarzy. Po odpędzeniu pierwszych lepszych naganiaczy i zakupieniu wody, umówiliśmy się z takim jednym na przejazd pod ruiny miasta (to tylko kilka km). Zarzuciliśmy plecaki na dach jego żółtego gruchota, aż ten cały wgniótł się od ciężaru.
Po paru chwilach byliśmy już przy głównym rondzie, naprzeciwko wejścia do ruin. W oddali majaczyły zarysy starożytnych kolumn, a nad wszystkim górował stary arabski zamek. Słońce już miało się ku zachodowi. Ciągle jednak było gorąco, a na dodatek wiał ciepły pustynny wiatr. Pierwotnie mieliśmy zamiar spać na dziko na pustyni wśród ruin Palmyry (nie omieszkaliśmy nawet „przyszpanować” i pochwalić się tym faktem przed Dunkami). Jednak ze względu na późną porę i nie dający chwili wytchnienia wiatr zrezygnowaliśmy z tego pomysłu.
W sumie później nie żałowaliśmy. Pokręciliśmy się trochę po mieście w poszukiwaniu jakiegoś hotelu. Współczesny Tadmor jako miasto typowo turystyczne oferuje multum hoteli, hosteli, pensjonatów, w różnych przedziałach cenowych i w różnym standardzie. Jest w czym wybierać. W razie problemów miejscowi nawoływacze pomogą w dokonaniu wyboru. My zdecydowaliśmy się na hotel New Afqa. Był dość tani, a standard miał wysoki – ładny pokój, łazienka, klimatyzacja, a do tego wliczone śniadanie. Sympatyczny właściciel w dżalabiji powiedział nawet, że obecnie nie ma sezonu (środek lipca) i spuścił nam cenę do zaledwie 250 Sypów od osoby.
Po doprowadzeniu się do porządku po przespanej na dziko nocy pod Krak des Chevaliers, wybraliśmy się jeszcze na nocny spacer po mieście i Palmyrze. W Tadmorze oprócz hoteli znajduje się również sporo restauracji, kawiarni i sklepów z pamiątkami, przeznaczonych w głównej mierze dla turystów z zagranicy. Przy jednym z takich sklepów spotkaliśmy pewnego młodego człowieka.
Gdy usłyszał, że jesteśmy z Polski, natychmiast serce zaczęło mu mocniej pulsować. Zaczął cały podekscytowany opowiadać o polskich dziewczynach które przyjeżdżały do Palmyry ze zorganizowanymi wycieczkami z Egiptu. Podobno widok pięknych, kuso ubranych Polek, z jak to określił „beautiful gazelle body” tak go podniecał, że musiał trzy razy dziennie chodzić do kibla żeby sobie akra bakra (przyzwoitość nie pozwala mi tłumaczyć tego zwrotu).
Gdy usłyszał, że jesteśmy z Polski, natychmiast serce zaczęło mu mocniej pulsować. Zaczął cały podekscytowany opowiadać o polskich dziewczynach które przyjeżdżały do Palmyry ze zorganizowanymi wycieczkami z Egiptu. Podobno widok pięknych, kuso ubranych Polek, z jak to określił „beautiful gazelle body” tak go podniecał, że musiał trzy razy dziennie chodzić do kibla żeby sobie akra bakra (przyzwoitość nie pozwala mi tłumaczyć tego zwrotu).
Ruiny starożytnego miasta nie są niczym ogrodzone i są ogólnodostępne dla wszystkich chętnych. Część ruin jest także podświetlona, aby móc podziwiać miasto również po zmroku. A jest naprawdę na czym zawiesić oko. Architektura Palmyry łączy elementy sztuki hellenistycznej wraz z tradycjami aramejskimi. Na pierwszy plan wysuwa się monumentalna kolumnada wyznaczająca oś dawnej głównej ulicy, ciągnąca się ponad 1300m. W oddali widać natomiast świątynię starożytnego bóstwa – Baala. Choć nie wszystkie budowle, budynki, łuki i sklepienia zachowały się do dziś – czasami z piasku wystawały tylko zniszczone kapitele kolumn - to i tak Palmyra robi duże wrażenie. Nie mogliśmy się doczekać aby ujrzeć to wszystko dokładnie w świetle dziennym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz