Kto jechał autokarem jakiś dłuższy dystans wie jaka to mordęga. Wyspać się w pozycji siedzącej po prostu się nie da. Jeszcze gorzej jest w przypadku pozycji 'na mózgojeba' – gdy głowa oparta o okno podskakuje na wertepach i wali w szybę jeb jeb jeb.
Do Bukaresztu docieramy zgodnie z planem, tj. na 4 nad ranem. Jest jeszcze ciemna noc. Zatrzymaliśmy się na dworcu Otogar Est. Nie wiemy jednak w jakiej części miasta się znajdujemy (niby wschód, ale jak to daleko np. od centrum?). Po krótkim rozeznaniu i zaczerpnięciu języka dowiedzieliśmy się, że autobusy do Turcji stąd nie odjeżdżają, tyko z położonego gdzie indziej dworca Filaret. Nie trwało długo jak zainteresowali się nami kierowcy taksówek. Ciężko było się dogadać, ale ustaliliśmy cenę kursu na dworzec po lekkich targach na 40 lei. Pewnie ostro przepłaciliśmy, ale była noc i nie wiedzieliśmy jaka to była odległość, więc co robić.
Otogar Filaret o 4.30 świecił jednak pustkami. Zdawać by się mogło, że nie było tu ani żywej duszy. Nieprawda. Gdy weszliśmy na dworzec, od razu obskoczyła nas sfora bezpańskich psów. Szczekały i ujadały, jakby próbowały przegonić intruzów z ich terytorium. Ilość dzikich psów w Rumunii przekracza ludzkie pojęcie. W jednym z poradników dotyczącym podróżowania po tym kraju wyczytaliśmy, że warto zaopatrzyć się kij do odpędzania tych bezpańskich pchlarzy. Teraz okazało się, że to wcale nie takie głupie...
Po krótkiej chwili udało nam się znaleźć agencję biura Óz Turizm, oferującej kursy do Stambułu. Była jednak zamknięta na cztery spusty – otwarte dopiero od 9. Połaziliśmy trochę wokół dworca próbując czegoś się dowiedzieć, ale z Rumunami ciężko się jest dogadać. Na pytania w stylu:
- Do you speak english?
- Parlez vous francais?
- Sprechen Sie deutsch?
- Gawaritcie pa ruski?
Wzruszają tylko ramionami (w Suczawie to przynajmniej ukraiński znali).
Jak z nieba trafił nam się jednak taksiarz mówiący perfect po angielsku (prawdziwy ewenement). Okazało się, że firm do Stambułu jeździło kilka i wszystkie miały swoje siedziby w okolicach Otogar Filaret. Był też pewien mankament – wszystkie firmy wyjeżdżały razem o tej samej porze, tj. o 16.00. Była też siedziba Murata i Torusa – więc wychodziło na to, że znowu mieliśmy do czynienia z brakiem konkurencji, jedną godziną wyjazdu dla wszystkich i zmową cenową.
Nie trudno się domyślić, byliśmy trochę niezadowoleni. Oczywiście czekanie i kolejne suczawienie nie wiadomo ile godzin nie miało sensu, trzeba było ruszać dalej. Kupiliśmy więc bilety na autobus do nadgranicznego miasteczka Giorgiu. Bus odchodził o 6.30, czyli nie tak źle. Zapłaciliśmy dolarami, gdyż nie mieliśmy dosyć rumuńskich lei ze względu na drogi kurs taksą. Pozostało nam tylko poczekać w pobliskim ogródku jordanowskim na odjazd busa.
Z Bukaresztu wyjechaliśmy drogą przez centrum. Nie robiło ono jednak zbyt dobrego wrażenia. Szare bloki z płyty wyglądały jak wszędzie, tutaj jednak wydawały się być jeszcze bardziej ponure. Najbardziej raziła jednak ogromna samowola budowlana. Wszelkie instalacje techniczne prowadzone były 'na odwal' po wierzchu ścian. Rury od gazu, przewody, kable, klimatyzatory – wszystko to wywalone jest na wierzch na zewnętrzne fasady. Setki kilometrów rur i kabli kłębiły się na każdym budynku i na każdym słupie, tworząc ogromne i niechlujne supły i pęki. Nie sposób było połapać się w tej plątaninie. Wyglądało to koszmarnie i bardzo szpeciło wszystkie budynki. Nie oszczędzili nawet zabytków i obiektów o secesyjnej architekturze, np. dowalając na zewnętrzną historyczną elewację jakieś obskurne klimatyzatory.
Podróż do Giorgiu minęła na szczęście szybko. Niestety, wbrew naszym oczekiwaniom, autobus nie zawiózł nas do granicy tylko do centrum miasta. Duża ilość kraciastych przemytniczych toreb w luku bagażowym autobusu wprowadziła nas w błąd.
Pozostało więc przejść przez granicę pieszo lub ewentualnie złapać jakiegoś stopa. Trochę pobłądziliśmy, gdyż mieliśmy problemy z ustaleniem dobrego azymutu. Znaków z kierunkami nie było, a napotkani Rumuni po pytaniu „Frontiera? Bulgaria?” raz mówili tak, a raz zupełnie inaczej. Świadomie w błąd wprowadzali też taksiarze – twierdząc np. że do granicy jest ponad 15km i że oni mogą nas 'tanio' podwieźć i takie tam.
Przejście leżało spory kawałek od centrum Giorgiu. Nie przejmowaliśmy się tym jednak. Świeciło słoneczko i dość przyjemnie się szło, nawet z ciężkimi plecakami. To bez porównania lepsze od siedzenia na dupie w knajpie podczas ulewy w Suczawie.
Naturalną granicą między Rumunią a Bułgarią jest rzeka Dunaj. Oba kraje łączy wielki most, szumnie nazwany Mostem Przyjaźni (Most na drużbata). Ta wielka stalowa konstrukcja o długości prawie 3km posiada dwa poziomy – górny dla samochodów i dolny kolejowy. Most został zbudowany w 1954, o czym przypominają pamiątkowe tablice i tetrapylony na początku i na końcu przejścia. Odprawa paszportowa znowu ogranicza się tylko do zerknięcia w paszporty. Ponieważ jest to wewnętrzna granica UE, nikt nie bawi się w nawet we wlepianie pieczątek.
Teoretycznie można by przekroczyć granicę na dowód osobisty (potwierdzającym obywatelstwo UE), a gdy oba kraje wejdą do strefy Schengen, odprawa paszportowa zniknie w całości.Celnicy trochę dziwili się, czemu granicę pokonujemy pieszo a nie np. w maszynie. I mieli rację. Dunaj wcale nie jest jakąś tam małą rzeczką. To druga (po Wołdze) największa rzeka w Europie. Co więcej, stalowy most nie przebiega wyłącznie nad samą wodą, lecz ciągnie się wiele metrów poprzez przygraniczne pasy ziemi niczyjej (tzw. No man's land). Przejście całego Дунав мост zajęło nam przeszło godzinę (do tego jeszcze godzina dojścia do mostu z miasta). Najlepszym rozwiązaniem zdaje się jest złapanie stopa tuż przed odprawą graniczną (później dowiedzieliśmy się, że niby przechodzić pieszo mostu nie wolno, inny mieli z tego powodu duże problemy).
Teoretycznie można by przekroczyć granicę na dowód osobisty (potwierdzającym obywatelstwo UE), a gdy oba kraje wejdą do strefy Schengen, odprawa paszportowa zniknie w całości.Celnicy trochę dziwili się, czemu granicę pokonujemy pieszo a nie np. w maszynie. I mieli rację. Dunaj wcale nie jest jakąś tam małą rzeczką. To druga (po Wołdze) największa rzeka w Europie. Co więcej, stalowy most nie przebiega wyłącznie nad samą wodą, lecz ciągnie się wiele metrów poprzez przygraniczne pasy ziemi niczyjej (tzw. No man's land). Przejście całego Дунав мост zajęło nam przeszło godzinę (do tego jeszcze godzina dojścia do mostu z miasta). Najlepszym rozwiązaniem zdaje się jest złapanie stopa tuż przed odprawą graniczną (później dowiedzieliśmy się, że niby przechodzić pieszo mostu nie wolno, inny mieli z tego powodu duże problemy).
Oto przed nami Bułgaria. Bułgarska pani celniczka śmiała się z nas, że idziemy na piechotę taki kawał. Pytała czy do Stambułu też mamy zamiar iść pieszo. Bardzo śmieszne. Schodząc z mostu trafiliśmy do przedmieść bułgarskiego Ruse (Pyce). Trzeba było dostać się na dworzec aby szukać dalej transportu na południe. Na szczęście właśnie podjechał miejski autobus nr 11, który rzekomo miał jechać w tamtą stronę. Szybko więc wpakowaliśmy się do środka, bez biletów ani bułgarskich pieniędzy. Kontrolerkę w autobusie przekupiliśmy paroma kawałkami okupionej krwią czekolady (z krwiodawstwa) oraz postawą na biednego i turystę. Autobus zawiózł nas na drugi koniec miasta pod sam dworzec.
Budynek dworca – jak w większości krajów byłego Bloku Wschodniego – monumentalny i okazały, największy budynek w mieście, w takim samym stylu architektonicznym co Pałac Kultury. Przejście podziemne też robiło wrażenie – szerokie, przestronne, wyłożone płytami z marmuru. Do tego klimatyczne tradycyjne zakłady rzemieślnicze usytuowane po bokach. Wyglądało to o klasę lepiej niż np. u nas w Gdańsku, gdzie pomijając syf i brud, na całej długości wąskiego korytarza stoją sprzedawcy jakichś gaci i butów oraz babcie z pietruszką, dodatkowo zmniejszając drożność.
Sprawdziliśmy pociągi, lecz nic interesującego niestety nie jechało. Był wprawdzie bezpośredni pociąg do Stambułu, ale bardzo drogi (66 LEW, czyli ok. 151zł) i dodatkowo jadący strasznie długo. Alternatywą był pociąg do Swelingradu leżącego przy granicy tureckiej, ale właściwie był to ten sam pociąg i wysiadając w Swelingradzie nic byśmy nie zyskali.
Pozostają jeszcze autokary – owszem są, cena nie najgorsza (40 LEW, 92zł), ale wyjeżdżają dosyć późno – o 18. I znowu niemal identyczna sytuacja ja w Rumunii. Kilka firm przewozowych, ta sama cena, ta sama godzina odjazdu, zero konkurencji. Właściwie to nie wiadomo czym się kierować przy wyborze firmy, bo autokary też mają identyczne. Chętnie zdecydowalibyśmy się na autobus, ale ta późna godzina odjazdu... Teraz jest 11, oznacza to 7 godzin suczawienia. Trzeba jednak zaznaczyć, że obijanie się w słonecznym, zadbanym mieście takim jak Ruse a biedną rumuńską Suczawą to zupełnie inne bajki.
Po posiłku w miejscowej knajpie i piwku decydujemy co robimy dalej. Nieco irytuje nas fakt, że autobusy do Stambułu nie mają zróżnicowanych godzin odjazdu i zawsze przyjeżdżają na miejsce o 6 rano, nieważne czy wyjeżdżają z Rumunii czy Bułgarii. Rządni przygody Kuba z Mariuszem nalegają na podróż do granicy stopem, tak aby nie tracić tutaj czasu.
Ostatecznie decydujemy się rozdzielić. Ja z Maćkiem wyruszymy autobusem o 18, a pozostała dwójka będzie szukać szczęścia na bułgarskich drogach. Ze stopem może wyjść różnie. Najgorsze to ujechać kawałek i utknąć gdzieś na noc na jakimś zadupiu gdzie ciężko będzie o dalszy transport. Umówiliśmy się na jutro w Stambule pod Haga Sofią w centrum w dzielnicy Sultanahmet. Ponieważ i tak mamy zamiar spędzić w Stambule 1-2 dni, to ewentualne opóźnienie autostopowiczów na nic nie będzie rzutowało.
Pożegnaliśmy się więc i życzyliśmy chłopakom szczęścia. Nam z Maćkiem pozostaje pół dnia w bułgarskim Ruse. Czas ten planujemy skrzętnie wykorzystać na drzemkę i zregenerowanie sił. Po krótkim spacerku znaleźliśmy mały, acz przyjemny zielony skwerek położony w cieniu bloków i po prostu położyliśmy się na ławeczkach.
Jest gorąco i trochę duszno. Wędrujące po nieboskłonie słońce zmusza nas do kilkakrotnej zmiany pozycji. Odpoczynek jest jednak potrzebny. Dziś czeka nas bowiem kolejna noc w autokarze. Tureckie autokary to jednak nie ta liga co jakieś tam rumuńskie, nie mówiąc już o naszych beznadziejnych PKS-ach. Autobusy są nowe, posiadają klimatyzację, wideo i wszelkie wygody. Stewardessa serwuje kawę, herbatę, jakieś ciasteczka. Pasażerowie dostają też kilka kropel wody kolońskiej na odświeżenie się. Pociera się nimi ręce i kark. Kierowca też cały elegancki jak stróż w Boże Ciało. Do czasu – z chwilą ruszenia, zdejmuje krawat i rozpina szeroko koszulę odsłaniając owłosioną klatę.
Ruszamy z Ruse prawie pustym autokarem, jednak w miarę upływu drogi na kolejnych przystankach dosiada się coraz więcej pasażerów. Jadąc bułgarskimi drogami, uwagę przykuwa widok wielu skąpo odzianych pań, przebierających nóżkami i oczekujących z niecierpliwością na kierowców tirów żądnych mocnych wrażeń.
SMS od Kuby – są już w Starej Zagorze. Nieźle. Nie próżnowali i udało się im już przejechać prawie przez całą Bułgarię, a najważniejsze przejechać trudny odcinek przez góry. Droga wiedzie przez wąskie i kręte serpentyny. Nasz kierowca (trochę nerwowy i wyprzedzający co się da) bierze każdy zakręt bardzo zamaszyście, zajmując zawsze całą szerokość jezdni. Potencjalnych kierowców jadących na czołówkę ostrzega klaksonem i puszczając sygnały świetlne.
Po paru godzinach granica bułgarsko – turecka. W stosunku do ubiegłego roku uległa diametralnej zmianie. Przejście graniczne zostało zmodernizowane i powiększone. Dodano znacznie więcej budek kontrolnych i okienek, a w wolnocłowej strefie buforowej wybudowano duży pawilon handlowy (taką Galerię Bałtycką), gdzie w sklepach duty-free można kupić alkohol, papierosy i perfumy (w domyśle tanio).
Odprawa paszportowa przeciąga się jednak niepotrzebnie długo. Punktów do kontroli jest kilka. Pierwszy bułgarski, drugi, potem turecki i kolejne. Na każdym punkcie sprawdzanie paszportów, czasami bagaży (tylko rzucają pobieżnie okiem, nikomu w gaciach nie grzebią). My jako turyści musimy kupić wizę. Jako jedyni z całego autokaru jeszcze jej nie mamy (jadą prawie sami Turcy) i musimy iść na drugi koniec przejścia do jedynego okienka wydającego wizy – okienka nr 92 (wszystkich jest ponad 100). Cena wizy jednak uległa znacznej podwyżce – teraz kosztuje już 20 USD (rok temu 12 USD).
Po granicy i odprawie został do pokonania jeszcze odcinek 200 kilometrowy do samego Stambułu. Powinno pójść gładko, prowadzi tam bowiem wielopasmowa autostrada. Gdyby kontrola uwinęła się szybko, mogli byśmy już być na miejscu przed 4, jednak przez właśnie długi czas stracony na granicy i zbyt częste i długie postoje (co 2h 15-20min), docieramy na miejsce o 6 (w sumie to lepiej, bo co tam robić o 4 w nocy). Myśleliśmy, że wysadzą nas w centrum w dzielnicy Sultanahmet. Kierowca nawet pytał się nas, kiedy chcemy wysiadać i specjalnie kładł nasze bagaże z innej strony luku. Stacją docelową był jednak Otogar – ogromny dworzec autobusowy, położony od „centrum” kilka przystanków metrem i drugie tyle tramwajem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz