wtorek, 23 lutego 2010

14-ty dzień podróży, czyli Welcome to Jordan!

Po traumatycznych nocnych przeżyciach chcieliśmy jak najszybciej opuścić ten obskurny przytułek. Spakowaliśmy się czym prędzej i zostawiliśmy plecaki w obejściu, po czym poszliśmy w głąb miasta w poszukiwaniu jakiegoś spożywczaka i udaliśmy się na zwiedzanie amfiteatru. Obiekt był naprawdę okazały. Ten niegdyś wielki ośrodek kulturalny i teatr na kilkanaście tysięcy miejsc (jeden z największych w całym Cesarstwie Rzymskim!) został przemianowany na obronną twierdzę. Gdy po Rzymianach Bosrę przejęli Arabowie z dynastii Umajjadów, do teatru dobudowali fosę i dodali potężne mury obronne. Choć Bosra była początkowo Rzymskim miastem, Rzymianom nic można zawdzięczać. Oprócz wodociągów, kanalizacji, dróg, systemów nawadniania, łaźni, instytucji publicznych, edukacji, medycyny, wprowadzenia ładu i porządku, nie zrobili dla miasta absolutnie nic.
Na trybuny amfiteatru można było wejść kilkoma niezależnymi wejściami znajdującymi się na różnych poziomach. Scena wyglądała imponująco: posiadała trzy wejścia, każde zwieńczone zdobionym portykiem wspartym na korynckich kolumnach. Akustyka była bardzo dobra – nawet w górnych rzędach doskonale było słychać co mówi osoba ze sceny. Rozwiązania architektoniczne i konstrukcyjne starożytnych budowniczych budzą respekt, a wymyślone przez nich rozwiązania mają zastosowanie do dziś na wielkich stadionach i arenach.
Na tyłach teatru znajdują się niezliczone korytarze i spowite w półmroku komnaty, które pełniły również funkcję koszar i baraków. Znajduje się tutaj też jakieś muzeum historyczne, ale tak beznadziejnie urządzone, że to tylko strata czasu.
Bosra to nie tylko ogromny amfiteatr, ale przede wszystkim pozostałości dużego rzymskiego miasta. Jest decumanus (główna ulica wschód-zachód), są łaźnie, są bramy i łuki triumfalne, są kolumnady (także w porządku jońskim), pozostałości nimfeum (fontanny) i inne typowo rzymskie budowle. Wszystko wykonane z czarnego jak smoła bazaltu. Niestety żal było patrzeć, jak te piękne zabytki po prostu marnieją i niszczeją nie zarządzane przez nikogo... Okoliczni mieszkańcy rozkradają wiekowe rzymskie budowle i z bazaltowych głazów budują swoje domostwa. Niektórzy nawet jako element konstrukcyjny wykorzystali starożytne kolumny. Dobrze, jak raz na jakiś czas przyjedzie zagraniczna ekspedycja finansująca prace rekonstrukcyjne, inaczej z Bosrą będzie bardzo krucho.
Po wizycie w Bosrze planowaliśmy teraz opuścić na parę dni Syrię i udać się na południe już do Jordanii. Zostało by jeszcze trochę czasu na Syrię w drodze powrotnej. W 1001 Nocy Cwaniak wraz ze swoim bratem zatrzymywali nas jeszcze i próbowali namówić na jakąś taksówkę na granicę, ale podziękowaliśmy. Stwierdziliśmy, że lepiej nam wyjdzie próbować coś złapać na własną rękę. Nie zawsze takie „koleżeńskie” oferty okazują się korzystne, a już tym bardziej u takich Cwaniaków. Spojrzeliśmy na mapę. Byliśmy oddaleni o paręnaście kilometrów od głównej drogi i nowej autostrady prowadzącej z Damaszku do Ammanu, po której jeździły wszystkie dalekobieżne autobusy. Wsiedliśmy więc do mikrobusika jadącego w kierunku starego przejścia granicznego, a później do kolejnego jadącego do miejscowości Dar'a. Do granicy ciągle było jeszcze z parę kilometrów... Pogłówkowaliśmy nieco i zdecydowaliśmy na skorzystanie z usług nadgranicznego taksiarza, takiego obeznanego ze wszystkimi procedurami na przejściu. Liczyliśmy też przy tym, że nie oszuka nas zbytnio... Chcieliśmy tylko przeprawić się przez granicę do najbliższego miasta, a stamtąd, już z Jordanii, szukać czegoś na Amman.
Niedługo później byliśmy już na granicy i rozpoczęła się mozolna procedura: stanie w okienkach, wypełnianie jakichś kwitów, sprawdzanie paszportów. Za wyjazd z Syrii musieliśmy również uiścić opłatę w wysokości 550 Syp (500 ustawowo i 50 celnikowi do kieszeni żeby nie robił problemów). Do wjazdu na teren Jordanii potrzebna jest wiza – jej koszt to 10 JD (jordańskich dinarów), czyli około 50 złotych polskich. Na szczęście nie trzeba wypełniać szczegółowego wniosku wizowego jak do Syrii, wystarczy położyć kasę na stół i już się ma odpowiedni kwit i naklejkę w paszporcie. Jordańscy strażnicy byli bardzo mili, nawet zaprosili nas do siebie do budki i robili sobie zdjęcia, poradzili także jak zawiązać kefiję w stylu palestyńskim. Do okienka obsługującego ludzi z zagranicy nie było dużej kolejki, większa natomiast panowała do tego obsługującego Arabów. Musieliśmy więc dosyć długo czekać na naszego kierowcę.
Na szczęście obyło się bez problemów i po paru chwilach wkroczyliśmy do Haszymidzkiego Królestwa Jordanii. Jest to monarchia konstytucyjna, a władzę sprawuje król z dynastii Haszymidów - Abd Allah II ibn Husajn, lub po prostu król Abdullah.
Już od granicy wita nas jego uśmiechnięta twarz. Podobnie jak w Syrii, wizerunek władcy jest mocno eksponowany, Jordańczycy jednak potrafią zachować umiar i nie walą wszędzie portretów ile wlezie. Abdullah ma też w porównaniu z syryjskim prezydentem znacznie więcej wariantów portretów i plakatów, a nie tylko dwa na krzyż. Jest więc Abdullah w stroju świeckim, w mundurze polowym, w mundurze galowym, pod krawatem, w dżalabiji i arafatce, z rodziną i dziećmi, a nawet popalający nargilę. Jego twarz wydaje się też bardziej przyjazna od zatroskanego i spoglądającego w przyszłość „ojca narodu” Bashara al-Assada.
Zgodnie z umową, dotarliśmy do pierwszego lepszego miasteczka jordańskiego Al-Ramtha i podziękowaliśmy taksiarzowi za usługi. Gdy jednak wysiedliśmy na dworcu z taksówki, w mig dopadła nas zgraja naciągaczy. Kierowcy prawie się o nas pobili. Krzyczeli, przepychali się, robili wszystko, żeby jechać do Ammanu właśnie z nimi. Prawdziwa masakra. Zdenerwowani całym zamieszaniem, zbyliśmy wszystkich i poszliśmy w cień odpocząć. Gdy sytuacja nieco się uspokoiła, zaczęliśmy negocjacje od nowa.
  • Salaam alejkum. Amman?
  • Amaan? No problem! 4 dżidi, 4 dżidi, 4 dżidi, 4 dżidi! - powiedział kierowca 'kijanki' wskazując na każdego z nas palcem.
  • Noł, for dżidi tugezer !! Łan dżidi, Łan dżidi, Łan dżidi, Łan dżidi! - odpowiedzieliśmy.
  • Ok ok, 3 dżidi !
  • Noł, łi pur students! 1 dżidi! Łahad, łahad, łahad, łahad !
  • Dis gud prajs, student prajs! Tu dżidi, tu dżidi, tu dżidi, tu dżidi !
Łamanym językiem (z liczebników arabskich udało nam się opanować tylko łahad – jeden) jakoś udało nam się dojść do porozumienia . Stanęło na dwóch żydach (nie mylić z Żydami) - tak nazwaliśmy ichnią walutę. Oficjalnie nazywała się jordański dinar lub skrótowo JD, ale miejscowi i tak używali slangowej nazwy dżidi. Negocjacje wygrał miejscowy dresiarz. Zapakowaliśmy się do jego Kijanki i ruszyliśmy w kierunku stolicy (kilkadziesiąt kilometrów). Jak na jordańskiego dresa przystało, koleś gazował, puszczał muzę na cały regulator, grzebał coś ciągle przy radiu i pokrętłach od klimy, szpanował komórą, dzwonił gdzieś i krzyczał przez słuchawkę.Droga minęła na szczęście spokojnie. Po niedługim czasie dotarliśmy na przedmieścia Ammanu. Dresiarzowi niestety nie dało się przetłumaczyć, że nie chcieliśmy jechać na jakiś dworzec na uboczu, tylko do samego centrum – City Center, Downtown, Suk al-Madine. Koleś był jednak nieugięty (nie znał angielskiego) i musieliśmy opuścić auto. Okazało się, że to Karażat Tabadur – jeden z największych dworców autobusowych w mieście. Rzuciliśmy plecaki gdzieś na ziemię i usiedliśmy w cieniu na krawężniku w oczekiwaniu na jakiś transport do miasta. Długo jednak nic nie przyjeżdżało. Dworzec wielki, a ruch praktycznie żaden.
Amman jako miasto też nie wywarł na nas jakiegoś szczególnego wrażenia. Bliskowschodniego ani orientalnego klimatu praktycznie nie było. Miasto jak miasto - po prostu zwykła, duża, zatłoczona metropolia, chociaż trzeba przyznać nieco mniej brudna od tych w Syrii. Zakupiliśmy zapas żydów w kantorze (1USD=0,7 żyda, czyli wychodzi 1 żyd = 5zł), po czym udaliśmy się do pierwszego lepszego baru z szwarmą i falafelem. Nie dość że drogo, to jeszcze żarcie niezbyt smaczne – jadaliśmy już lepsze. Trudno, przynajmniej na jakiś czas zaspokoiliśmy głód.
Uzbrojeni w namiary z przewodnika, zaczęliśmy rozglądać się za jakimś hotelem. Celowaliśmy w drugą klasę cenową (w skali 1-6). Nazwy ulic jednak wydawały się takie same... Al-sharia al-coś tam al-Sallam Alejkum. Na szczęście praktycznie wszyscy zapytani o drogę przechodnie byli bardzo chętni do pomocy. Pytali się nas, skąd jesteśmy i recytowali wyuczoną wręcz formułkę „Welcome to Jordan!” - szczególnie przodowali w tym policjanci w tych swoich śmiesznych „austrowęgierskich” bojowych hełmach ze szpikulcami. Niektórzy Jordańczycy nawet porzucali swoje dotychczasowe zajęcia i szli z nami kilka przecznic, próbując znaleźć szukany przez nas adres. Z taką pomocą hotel „Nancy” do którego zmierzaliśmy nie okazał się zbyt trudny do zlokalizowania. Znajdował się on na ostatnim piętrze kilkupiętrowej kamienicy w samym centrum Ammanu przy głównej ulicy. Już na progu zostaliśmy serdecznie przywitani przez miłego zarządce. Do wyboru mieliśmy albo dormitorium albo własny pokój z łazienką za niewiele większe pieniądze. Zdecydowaliśmy się na to drugie.
Niedługo potem zostaliśmy zaproszeni na hotelowy taras mieszczący się na dachu. Żeby tradycji stało się za dość, właściciel uraczył nas jako nowo przybyłych gości miętową herbatą. Chwilę porozmawialiśmy o gościach jacy przyjeżdżają do Jordanii i zahaczają o jego hotel. A ponoć zjeżdżają się tu ludzie z całego świata. Cała Europa, poza tym USA, Kanada, Japonia, Korea. Zewsząd oprócz Izraela. Hotel naprawdę z całym sercem możemy polecić – nie jest zbyt drogi i ma świetne położenie w samym centrum. Z tarasu widać było doskonale dwa z największych zabytków Ammanu – cytadelę na wzgórzu oraz (kolejny) rzymski amfiteatr. Cytadela znajdująca się na szczycie wzgórza górującego nad Ammanem niestety nie należy do najokazalszych – z oryginalnych części pozostały może 3 kolumny na krzyż i parę cegieł, resztę twierdzy właśnie budowano ze współczesnych materiałów. Cóż, jak los poskąpił dobrze zachowanych zabytków, trzeba sobie było jakoś radzić.
Drugim słynnym obiektem stolicy Jordanii jest wspomniany amfiteatr z czasów rzymskich. Amman był wówczas znany pod nazwą Filadelfia. Sam teatr może nie jest aż taki wielki jak ten w Bosrze – ma „zaledwie” 6 tysięcy miejsc, ale zdaje się być wyższy. Podczas naszej obecności akurat wypadł koncert lokalnych zespołów ludowych. Wstępu na teren pilnowała policja turystyczna (Tourist Police), badali każdego detektorem metali czy nie wnosi przypadkiem jakiejś bomby. Na podświetlonej kolorowymi światłami scenie muzycy stroili swoje instrumenty, a za sceną krzątali i rozgrzewali się tancerze. Weszliśmy wysoko na trybuny, aby lepiej móc podziwiać występy artystów. Imprezę rozpoczęto od odegrania hymnu państwowego, wszyscy zgromadzeni oczywiście wstali. Niedługo potem ze sceny zaczęły lecieć pierwsze dźwięki darbuki (rodzaj bębenka), a na deski wyszli kolorowo ubrani tancerze i tancerki. Choreografia może nie była zbyt wyszukana, ale za to muzyka grana na ludowych instrumentach była bardzo ciekawa – dynamiczna, rytmiczna, a jednocześnie nie była to młócka jaką często można słyszeć z głośników na dworcach czy w mirkobusach.
W drodze powrotnej minęliśmy położony niedaleko meczet Husajna, z jego dwoma charakterystycznymi, podświetlonymi na zielono minaretami. Niestety Meczet ten to nic specjalnego – w ogóle bez porównania z tymi w Stambule czy z Meczetem Umajjadów w Damaszku. Zapuściliśmy oko do środka – właśnie zaczynała się wieczorna modlitwa. Dla takich „innowierców” jak my oznaczało to, że meczet jest zamknięty. Kupiliśmy więc na targu warzywnym jakieś owoce, arbuzy, melony, śliwki, po czym skierowaliśmy się już w stronę hotelowego tarasu. Targ wyglądał bardzo schludnie – czysto, bardzo duży wybór, soczyste warzywa i owoce ułożone w wysokie piramidki.
Sprzedawcy mieli dosyć ciekawy sposób ważenia i naliczania należności. Brali np. takiego arbuza albo siatkę śliwek do ręki, trochę poruszali (niby sprawdzając ciężar), po czym mówili zawsze „One dinar”, ewentualnie „Half dinar”. Wagi i odważniki stały w kącie nieużywane.
Gdy wróciliśmy już do hostelu, na dachu na tarasie impreza trwała w najlepsze. To właściciel ze swoim kumplem Arabem razem z grupą Koreańczyków, dorwali się do araku i piją jakieś toasty. Właściciel już miał małe kłopoty z wysławianiem się. Międzyczasie pod naszą kamienicę przyjechał beczkowóz. Z tego co zrozumieliśmy, właściciel umówił się na nocną dostawę wody. W Jordanii bowiem nie ma zbyt dużo zasobów słodkiej wody i przez to jest ona bardzo droga. Wszędzie widać było plakaty przestrzegające przed jej marnotrawstwem. Rzadko też można tu spotkać takie wodociągi jak u nas w Polsce. Wodę uzupełnia się więc do zamontowanych na dachu charakterystycznych czerwonych zbiorników. Problem jest tylko z doprowadzeniem wody tak wysoko... Ale i na to był sposób. Właściciel rzucił na dół uprzednio przygotowaną linę i po chwili zaczął wciągać z pomocą Koreańczyka gruby gumowy wąż. Niestety w głowie już im nieco szumiało, a i koordynacja ruchów była też nie ta - lina z wężem wyślizgnęła się z rąk i spadła z łoskotem na ulicę. Koreańce zrywali boki, jednak właścicielowi zrzedła trochę mina - trzeba było całą mozolną operację (dodatkowo z zejściem na dół przyniesieniem liny) powtarzać od nowa.

poniedziałek, 22 lutego 2010

13-ty dzień podróży, czyli Khaleel i Friends Forever!

Po smacznym, acz niezbyt obfitym śniadanku, zbieramy się powoli i opuszczamy hostel. Żeby nie być głodnym, strzelamy sobie jeszcze po falafelu w naszej ulubionej budzie z syryjskim żarciem. Falafel to typowa syryjska przekąska podobna do kebaba, z tym, że zamiast mięsa zawiera kulki zmielonej i smażonej w gorącym tłuszczu ciecierzycy. Dosyć dobre to i bardzo tanie, ale trzeba utrafić na dobrą budę, bo niestety większość z nich jest dosyć przeciętna... Jak dodadzą coś więcej niż kawałek pomidora to będzie dobrze. W Polsce za to tyle tych surówek ładują, że połowa z nich wysypuje się na chodnik. Niestety po tylu dniach te wszystkie falafele i szwarmy już zaczynają nam bokiem wychodzić... Na szczęście w budzie obok naszego hostelu serwują też przepyszne soki wyciskane że świeżych owoców oraz koktajle.
Nie możemy odmówić sobie przyjemności skosztowania Banana Milka – niby zwykły koktajl mleczo-bananowy, ale za to jaki przepyszny! Zawsze jak tylko przechodziliśmy obok tej budy, była to pozycja obowiązkowa. I to tego cena 25 Syp za dużą szklankę (czyli poniżej 1zł). Po prostu pycha.
Po jakimś czasie już w szóstkę dotarliśmy pod wrota muzeum – stanowiła je zrekonstruowana starożytna kamienna brama. Sam budynek muzeum był dosyć duży, miał trzy poziomy, kilka bocznych skrzydeł oraz podziemia. Całe szczęście, że ekspozycja muzeum była bardziej przemyślana niż ta z Aleppo. Sale i eksponaty podzielono na epoki - od starożytności, przez okres hellenistyczno – rzymski, aż do epoki Umajjadów. Niestety podpisów pod gablotami i eksponatami nadal brakowało, lub były w każdym innym języku tylko nie w angielskim. Dużo sal było poświęconych ekspedycjom archeologicznym z różnych krajów, np. Francji, Hiszpanii itp. i wszystkie napisy były w języku kraju który finansował wykopaliska.
Dużo miejsca poświęcono przełomowemu wynalazkowi ludzkości – alfabetowi. To właśnie na terenie starożytnej Syrii powstało pierwsze pismo, wtedy jeszcze na glinianych tabliczkach klinowych. Malutka tabliczka wielkości może dwóch pudełek zapałek z kilkoma znakami na krzyż to największa chluba tego muzeum i częsty motyw pocztówek. Jest to najstarszy znaleziony przykład pisma na świecie. Poza tym bardzo ciekawa była wystawa dotycząca archeologów prowadzących prace w Syrii. Poświęcono im całe piętro. Zebrano mnóstwo notatek, starych fotografii, pism, listów. Nie zabrakło też tablicy i gabloty przedstawiającej osiągnięcia profesora K. Michałowskiego. Bardzo interesujące były odręczne rysunki techniczne polskiego profesora, przedstawiające bardzo dokładne przekroje poprzeczne przez wykopaliska w Palmyrze, a także szkice i notatki. Muzeum ogólnie ok, i chociaż na kolana to ono nie powala, to i tak bije to w Aleppo na głowę. Nieco denerwujący był tylko brak klimy i hałasy dochodzące z zewnątrz. Tuż za płotem muzeum mieścił się duży węzeł komunikacyjny i dworzec marszrutek. A nie muszę chyba dodawać, że syryjscy kierowcy bardzo lubią nadużywać klaksonu...
Po muzeum poszliśmy jeszcze w rejon prezydenckich pałaców. Była to dosyć spora odległość i niestety trzeba było ją całą „przebutować”, oczywiście w pełnym południowym słońcu. Po kilku chwilach, kiedy policjantów z pałkami zaczęli zastępować uzbrojeni w kałasznikowy żołnierze, czuliśmy, że już jesteśmy blisko. Pałac jednak wyglądał tak sobie – już ładniej wyglądał znajdujący się po drugiej stronie hotel. Niestety żołnierze strzegący bezpieczeństwa głowy państwa byli dość nadgorliwi w swojej robocie. Wystarczyło wyjąć aparat z futerału, a już następowało wśród nich poruszenie. Żołnierze wołając dowódcę i przeciągając ręce po karabinie, jednoznacznie dawali znać, że o jakimkolwiek fotografowaniu okolicy nie mogło być mowy.
Trochę się wkurzyliśmy, bo w sumie niepotrzebnie szliśmy taki kawał drogi. Wróciliśmy więc do hostelu gdzie już czekały na nas nasze krowy (jak potocznie nazywaliśmy ciężkie obładowane plecaki). Pożegnaliśmy się serdecznie z dwójką Polaków i udaliśmy się na mieszczący się za miastem dworzec al-Sumaryeh.
Pokręciliśmy się trochę po okolicznych okienkach z zamiarem zakupu biletów do Bosry, gdzie miały znajdować się ruiny ongiś ważnego rzymskiego miasta oraz ogromny amfiteatr. Miał to być też nasz ostatni punkt przed Jordanią. Bilety sprzedawała tylko jedna firma, i to aż za 100 Sypów. Nie mając zbytnio wyboru kupiliśmy cztery bilety. Odjazd za półtorej godziny.
Czekając w klimatyzowanej poczekalni na przyjazd autokaru, zagadnął nas pewien również jadący do Bosry Syryjczyk, najwyraźniej zaciekawiony naszym nietypowym wyglądem. Opowiedzieliśmy mu o naszej podróży i o naszych przyszłych planach. Syryjczyka jednak bardziej interesowało miejsce z którego pochodziliśmy – Polska. Nie za bardzo potrafił wskazać lokalizację jej na mapie (napomykał coś, że to na północ od Danii) i bardzo dziwił się, że nie ma u nas żadnych rzymskich ruin tak jak w Bosrze. Wszystkie kraje które znał były kiedyś pod rzymskim (albo ottomańskim) panowaniem.
Bosrańczykowi bardzo spodobał się też nasz Gdańsk. Po prostu nie mógł oderwać oczu od pocztówek, które mu pokazaliśmy. Wszystko go interesowało i o wszystkim wszystko chciał wiedzieć – o Żurawiu, fontannie Neptuna, renesansowej i barokowej architekturze, kościele Mariackim itd. Mówił, że zazdrości nam takiego pięknego miasta (w sumie na pocztówkach każde wygląda ładnie). Syryjczyk chciał dać wyraz swojej gościnności i zaprosił nas wszystkich do swojego domu w Bosrze na tradycyjną filiżankę herbaty oraz nargilę. Z chęcią przyjęliśmy zaproszenie.
Do Bosry zajechaliśmy późnym popołudniem. Wysiedliśmy z naszym nowym syryjskim kolegą (jego imię było dosyć trudne do zapamiętania – Nour Al-Deen Khaleel) i zaczęliśmy rozglądać się za jakimś noclegiem. Obecnie Bosra to niewielkie senne miasteczko i wszyscy wszystkich dobrze znali. Nasz nowy kolega również znał wszystkich właścicieli okolicznych hoteli i hosteli (może z wyjątkiem położonego na skraju miasta ekskluzywnego Cham Palace – drogiego hotelu międzynarodowej sieci). Nie były to może takie fajne hostele jak w Aleppo i Damaszku, bardziej przypominały noclegownie dobudowane do niewielkich restauracyjek. Po wstępnych oględzinach jednego z takich miejsc, zakwaterowaliśmy się w budynku restauracji o nazwie „Tysiąca i Jednej Nocy”, mieszczącej się tuż obok amfiteatru. Z zewnątrz restauracja wyglądała dosyć przytulnie – dach z winorośli zapewniał cień, a sala w której przyszło nam spać była wyłożona miękkimi dywanami i materacami. Tylko cena była trochę wygórowana jak na takie skromne warunki, ale na szczęście obecność Khaleela pozwoliła nam na lekką zniżkę. Żeby tradycji stało się zadość, zostaliśmy jeszcze poczęstowani przez właściciela prowadzącego wraz z bratem lokal powitalną herbatą, czyli 'hospitality tea'.
Po chwili udaliśmy się wszyscy na drugi koniec miasteczka, gdzie stał dom sympatycznego Bosrańczyka. Khaleel mówił bardzo dobrze po angielsku i jeszcze lepiej po francusku – studiował bowiem literaturę na Uniwersytecie w Damaszku. Był na ostatnim roku i niedługo miał bronić dyplom. W przyszłym roku miał też brać ślub ze swoją narzeczoną.
Dom Khaleela był jednak w stanie gruntownego remontu. Po obejściu kręcili się ubabrani gipsem robotnicy (odlewali oni z gipsu różne ozdoby, np. kolumny, kapitele itp), a wszędzie po okolicy walały się narzędzia i materiały budowlane. W środku dwupiętrowego domu praktycznie nic nie było - gołe ściany, prawie żadnych sprzętów, wszędzie natomiast zalegał gruz. W tym domu miał zamieszkać Khaleel wraz ze swoją rodziną.
Zajęliśmy miejsca na niewielkim balkonie, z którego rozciągał się widok na całą okolicę. Chwilę później na stoliku pojawił się imbryk mocnej słodkiej herbaty a także nargila – fajka wodna. Czas mijał bardzo szybko. W bardzo miłej atmosferze przegadaliśmy z pół wieczora. Dużo rozmawialiśmy na temat sytuacji życia w Syrii. Khaleel ubolewał, że Syryjczycy nie mogą swobodnie podróżować za granicę - dostanie paszportu graniczy z cudem. Co chwilę pod dom Khaleela podjeżdżali jego przyjaciele na motorach – niektórzy przychodzili na górę się przywitać, niektórzy tylko odmachiwali. W odwiedziny przybył też roczny siostrzeniec Bosrańczyka. Nie potrafił jeszcze mówić, za to fajkę ciągnął jak prawdziwy profesjonalista. Gdy dostał do ręki długi zdobiony wąż, od razu wiedział co z nim należy zrobić.
Chętnie zostalibyśmy w dłużej, ale było już późno i niestety musieliśmy wracać do 1001 Nocy. Khaleel chętnie byłby nas przenocował, tylko niestety miałby z tego powodu problemy i byłby nękany przez policję (takie prawo), a z drugiej strony po prostu nie miał do tego warunków (remont). Poszliśmy więc razem do naszego lokalu gdzie zjedliśmy kolację. Właściciel restauracji okazał się być prawdziwym Cwaniakiem, w swoim cwaniactwie i lenistwie przerastał wszystkich. Leń był z niego iście patentowany. Niby razem z bratem prowadzili ten interes, ale tak naprawdę to tylko zbijali bąki. Siedzieli przy stoliku cały dzień, pili 10 herbat, 5 kaw, wypalali paczkę fajek. Sami nie wykonywali żadnych prac, tylko wyręczali się bandą dzieciaków, którą wyzyskiwali i wykorzystywali do sprzątania, zmywania itp. Cwaniakowi nawet zamówionej kolacji nie chciało się przyrządzić, więc posłał dzieciarnię po posiłek do konkurencji.
Korzystając z okazji że noc była ciepła, wyszliśmy jeszcze na nocny spacer po ruinach rzymskiej Bosry. Najsłynniejszy zabytek miasta, czyli amfiteatr, był już o tej porze zamknięty, ale pozostała część miasta pozostawała otwarta. Miasteczko to okres świetności miało za czasów panowania Rzymian. Był to jeden z ważniejszych ośrodków administracyjnych regionu Hauran oraz ważny punkt na szlaku karawan. Obecnie miasto sporo straciło na znaczeniu, ale wiele rzymskich obiektów z czasów świetności zachowało się do dziś. Szczególnie ciekawie wyglądały rzędy czarnych, wykonanych z wulkanicznego bazaltu kolumn, oświetlonych bladym blaskiem księżyca.
Noc, którą przyszło nam spędzić w przytułku 'Tysiąca i Jednej Nocy', spokojnie można zaliczyć do tych jak z Tysiąca i Jednego Koszmaru. Bo był to faktycznie koszmar. Materace i dywany okazały się być pełne pluskiew, a skaczące wszędzie pchły nie dawały spokoju. W nocy każdy z nas był nieustanie gryziony i nękany przez denerwujące insekty i robale. A były one ogromne, jak mawiają wędkarze, taaaakie wielkie! Musieliśmy kilkakrotnie zmieniać posłanie, aby uciec precz od tego robactwa. Po prostu horror. Horror.
Wspomnieć jeszcze można o toalecie. Oczywiście ustęp był w stylu arabskim, czyli bez muszli klozetowej do siedzenia tylko z dziurą w podłodze do kucania. Żeby oszczędzić miejsca, w kiblu tym zamontowano także prysznic... Czyli aby wziąć kąpiel, należało stanąć w rozkroku, bacznie stawiając nogi, aby nie wpaść stopą do dziury. A ponieważ tutaj nie używają w kanalizacji syfonów ani zamknięć wodnych, z odpływu unosił się drażniący smród i fetor gazów. Dla niektórych, przyzwyczajonych do luksusu europejczyków, wizyta w takiej „łazience” mogła być traumatycznym przeżyciem, ale mogła nauczyć szanować rzeczy do których jesteśmy przyzwyczajeni i nie na które nie zwracamy uwagi.

12-ty dzień podróży, czyli na daszku w Damaszku

Noc niestety nie należała do udanych – spokój skutecznie uprzykrzał niemiłosiernie wyjący wentylator i ciągłe zawodzenie muezzinów (męczą nas tym śpiewaniem już od wschodu słońca). W łazience czekała nas za to mała niespodzianka. Jak się okazało, ktoś nabazgrał flamastrem na drzwiach napis „Arka Gdynia”.
Jako iż cała nasza czwórka pochodziła z Trójmiasta, zostaliśmy „oskarżeni” o pozostawienie tego niechlujnego napisu. Na szczęście to nie my (jesteśmy z Gdańska i bliżej nam raczej do Lechii), ale to zastanawiające jak ten napis się tam znalazł i po co. Po co daleko w Syrii, w Damaszku, na dachu hostelu na drzwiach kibla taki napis? To kibice „Areczki” jeżdżą na Bliski Wschód? Ciekawe :)
Na dole czekało już na nas śniadanie. Zestaw identyczny jak w Palmyrze – chleb (w sumie to coś na miano chleba nie zasługuje), jajko, dżem, oliwki. Szybko go skonsumowaliśmy i czym prędzej ruszyliśmy na miasto.
Aby dojść z hostelu do początku starego miasta (tam znajduje się damasceńska twierdza oraz zaczynają się suki), należy przejść przez kładkę na drugą stronę ruchliwej ulicy. Chaos, jaki panuje na tutejszych drogach i ulicach powoduje zawrót głowy (jeszcze większa masakra niż w Aleppo). Najlepsze są jednak przystanki autobusowe. Chociaż w sumie trudno to nazwać przystankami. Ludzie nie czekają na przyjazd pojazdu grzecznie na chodniku, tylko wyłażą masą na jezdnie zajmując co najmniej dwa pasy. Autobusom nie opłaca się zjeżdżać do skrajni jezdni (zresztą nie mogą bo nie ma miejsca), więc po prostu zatrzymują się na wysokości „przystanku”, a zalegający na jezdni ludzie dochodzą sobie do autobusu manewrując między przejeżdżającymi obok samochodami i innymi mikrobusami.
Po drugiej stronie kładki znajduje się arabska łaźnia – można ją poznać po bardzo charakterystycznych kopułach z zatopionymi w niej kawałkami przezroczystych kryształów robiących za okienka. Idąc dalej trafiamy na mury cytadeli. Niestety z tego co się dowiadujemy, to i tak jest zamknięta na cztery spusty. Oficjalnie z powodów konserwatorskich, choć ponoć całkiem niedawno znajdowało tam się więzienie o zaostrzonym rygorze, więc kto tam wie.
Przed cytadelą swojego konia dosiada odlany z brązu (albo laminatu) Saladyn – wielki władca, strateg i wódz muzułmański, żyjący w XII wieku. Tu jest przedstawiony jako niepokonany, tratujący swych wrogów wojownik. W kaplicy obok meczetu Umajjadów znajduje się także jego mauzoleum. W niewielkiej, acz wysokiej salce mieszczą się dwa sarkofagi: jeden marmurowy, bogato zdobiony i przykryty zielonym płótnem, a drugi starszy drewniany. Szczątki wodza znajdują się jednak w tym starszym sarkofagu. Nowy sarkofag ufundowano całkiem niedawno, a ponieważ nie chciano zakłócać spokoju Saladyna, nie zdecydowano się na przełożenie prochów.
Po zakupieniu biletów i ubraniu sukienek zasłaniających nogi, mogliśmy wreszcie zwiedzić słynny Wielki Meczet Umajjadów (nie mylić z Meczetem Umajjadów w Aleppo). Do meczetu nie wolno wchodzić w butach ani w krótkich spodenkach, więc pracownicy rozdają specjalne zakrywające nieodpowiednie części ciała sukienki. Wnętrze wygląda podobnie jak meczet w Aleppo. Na dużym wewnętrznym wyłożonym marmurowymi płytami dziedzińcu znajduje się fontanienka służąca do rytualnego mycia, oraz kilka mniejszych wieżyczek. Dookoła placu rozciągają się wysokie arkady. Łuki arkad i wspierające je filary wykonane są na przemian z czarnych i białych kamiennych bloków – to bardzo częsty motyw w sztuce arabskiej. Na głównej fasadzie meczetu oraz pod sklepieniami zachowały się bardzo piękne mozaiki przedstawiające głównie motywy roślinne. Naprawdę jest na co popatrzeć, to prawdziwa perełka islamskiej architektury. Budowa tego meczetu musiała pochłonąć ogromne ilości pieniędzy, zatrudnionych musiało być też wielu artystów.
Meczet ten posiada trzy minarety, czyli wysokie, smukłe wieże służące muzułmańskim duchownym do nawoływania do modlitwy. Co ciekawe, jeden z minaretów jest nazwany na cześć proroka Isa ibn Yosif – jest to nikt inny jak Jezus Chrystus syn Józefa. Muzułmanie uważają Jezusa za posłańca głoszącego wiarę w Boga, ale nie uznają jego boskości ani tego, że był Synem Bożym.
W środku meczet niestety nie przedstawia się tak okazale jak na zewnątrz. Na uwagę zasługują jednakże bardzo ciekawie zdobione mozaikami sufity. Duża, podłużna sala wyłożona jest czerwonymi dywanami, a na ścianie wywieszona jest elektroniczna tablica wyglądająca jak rozkład jazdy – w istocie jest to rozkład modlitw, gdyż ich godziny zmieniają się każdego dnia i zależą od pory wschodu słońca. W środku znajdują się także mihrab, minbar (ambona), oraz kilka pomniejszych konstrukcji, w tym relikwiarze mieszczące różne relikwie, a także grób Jana Chrzciciela.
Podczas naszego pobytu w meczecie akurat przebywało z wizytą kilka pielgrzymek z Iraku. Mnóstwo bab w czarnych czadorach i burkach z całych sił próbowało dopchać się do relikwiarza i wsadzić głowę do specjalnej metalowej wnęki, gdzie podobno kiedyś umieszczona była głowa Husajna, wnuka Mahometa. Baby krzyczały, darły się, płakały, przepychały się między sobą, biły, walczyły, drapały się, jakby to była sprawa życia i śmierci.
Jeden z muzułmanów, widząc jak krzątamy się to tu to tam po meczecie, zapytał nas, czy jesteśmy w ogóle muzułmanami. Gdy się dowiedział, że jednak nie, oburzony rzucił: „Christians! Amercian terrorists!” To się nazywa tolerancja. Pewnie sam był członkiem jakiegoś Hamasu czy innego Hezbollahu.
Opuszczając Wielki Meczet, udaliśmy do dzielnicy chrześcijańskiej. Jej początek wyznaczał duży biały łuk triumfalny. Od razu poczuliśmy się nieco bardziej swojsko – na sklepowych półkach pojawił się alkohol i piwko. Ulice też jakby bardziej spokojne, przytulniejsze, bez natłoku samochodów czy kramów sprzedawców. W tej dzielnicy na ulicy Prostej znajdowały się także dom oraz kaplica świętego Ananiasza. Według Dziejów Apostolskich to właśnie Ananiasz uleczył ze ślepoty i ochrzcił św. Pawła z Tersu (Szawła), późniejszego apostoła. W kaplicy oprócz ołtarza i kilku ikon, znajdowały się także obrazy i ikony ukazujące wydarzenia z życia św. Pawła: jego nawrócenie w drodze do Damaszku, chrzest i późniejsze podróże misyjne.
Po drugiej stronie dzielnicy, w jednej ze starych bram wiodących kiedyś do miasta, Bab Kisan, mieściła się kaplica poświęcona właśnie św. Pawłowi. Umieszczono tutaj wiklinowy kosz (najprawdopodobniej replikę), w którym Paweł został opuszczony z murów miasta, uciekając przed prześladowcami. Może kaplica sama w sobie nie powalała na kolana, ale jest to historyczne miejsce dla chrześcijan i dlatego była bardzo często odwiedzana (podobnie jak kaplica św. Ananiasza) przez pielgrzymów z całego świata.
Szwędając się między ciasnymi zaułkami dzielnicy chrześcijańskiej, przypadkiem wpadliśmy na pewnego ciekawego człowieka. Christopher, bo tak miał na imię, przedstawił się jako psycholog, naukowiec, badacz starych języków, lingwista, poliglota oraz przewodnik. Ten pół krwi Niemiec pół Irlandczyk, od kilku lat mieszkający w Syrii wydał się nam na początku nieco ekscentrycznym dziwakiem. Jako nauczyciel starych języków, znał bardzo dobrze arabski oraz aramejski. Napisał nasze imiona w każdym z tych języków, tłumacząc, co oznacza dany znak lub litera. Zaoferował nam także nocleg w mieszkaniu u swoich znajomych, gdy ponownie będziemy w Damaszku.
Niestety od Bab Kisan do hostelu Al-Rabie był spory kawał drogi, słońce jednak już zeszło trochę niżej i nie było aż takie męczące. Po przybyciu na miejsce wypisaliśmy jeszcze pocztówki do Polski. Koleś z recepcji obiecał, że na pewno je wyśle i załatwi wszystkie formalności na poczcie. Koszt wysłania pocztówki jest niewielki, ale pewnie będą one iść ze trzy tygodnie, czyli przyjdą już po naszym przyjeździe do domu [tak naprawdę pocztówki nigdy nie doszły].
Do późnych godzin wieczornych zalegamy i umilamy sobie czas na klimatycznym patio. Tak, ten hostel możemy z czystym sumieniem polecić każdemu! Może nie jest tani (jak na syryjskie warunki), no ale w końcu to Damaszek – stolyca. Ucinamy też sobie z poznanymi wczoraj Polakami pogawędkę. Ustalamy, że wybierzemy się jutro razem do muzeum (oby było lepsze od tego w Aleppo) oraz do dzielnicy rządowej gdzie miał znajdował się pałac i rezydencja miłościwie panującego prezydenta Bashara Al-Assada.

wtorek, 16 lutego 2010

11-ty dzień podróży, czyli Zenobia, Baal i profesor Michałowski

Rankiem, po umyciu się i zjedzeniu śniadania w stylu kontynentalnym (a więc chleb, jajko, dżem, jakieś serki, oliwki i herbata), należało odpowiednio przygotować się do wyjścia na pustynię. Spakowaliśmy zapasy wody, nasmaro- waliśmy twarze i uszy kremem z filtrem UV, po czym obwiązaliśmy głowy kefijami, aby chronić je przed szkodliwym działaniem słońca i wiatru.
Pogoda była niezmienna od paru dni – upał ze 38 stopni w cieniu, a do tego dochodził jeszcze silny pustynny wiatr. Mała wilgotność sprawiała, że i wydawało się, że człowiek się w ogóle nie poci (co było tylko złudzeniem, pot po prostu parował i traciliśmy przez to ogromne ilości wody z organizmu). Przez te suche powietrze nieraz zdarzało się, że krew z nosa sama leciała. Ruiny miasta tysiąca kolumn prezentowały się za dnia jeszcze bardziej niesamowicie niż w nocy. Duża część miasta, w tym cztery słynne tetrapylony, została obecnie zrekonstruowana z walających się tu i w ówdzie elementów – głowic i fragmentów kolumn, kamiennych frontonów, portyków itd. Warto dodać, że duży udział w badaniu wykopalisk Palmyry i późniejszej rekonstrukcji ruin miał polski archeolog profesor K. Michałowski.
Najlepiej zachowanym obiektem w Palmyrze jest świątynia Baala, znajdująca się na początku głównej ulicy wyznaczonej przez kolumnadę (tzw. decumanus, czyli główna ulica przecinająca miasto ze wchodu na zachód). Baal był starożytnym semickim bogiem burz oraz życiodajnego deszczu i był czczony przez mieszkańców tego miasta. Podobnie jak większość świątyń z tamtego okresu, świątynia Baala była z zewnątrz otoczona kilkoma rzędami wysokich na wiele metrów kolumn, a wewnątrz znajdował się główny budynek sakralny, czyli cella. W czasach swojej świetności, gdy wszystkie kolumny były na swoim miejscu, musiało to wyglądać olśniewająco.
Wszędzie jak okiem sięgnąć pustynia i piasek. Niesamowite jak w tak niesprzyjających warunkach, na samym środku palącej pustyni mogło powstać tak wspaniałe i bogato rozwinięte miasto. Odpowiedź leżała za niewielkim kamiennym płotem okalającym świątynie – znajdował się tam nieprzenikniony gąszcz zielonych palm i krzewów owocowych. To życiodajna oaza.
Wokół ruin kręciło się też sporo Beduinów (a raczej ich turystycznych odmian, niźli prawdziwych koczowników żyjących na pustyni). Czyhali oni na turystów kręcących się po Palmyrze i próbowali wcisnąć różne pierdoły, srebrne naszyjniki, przejażdżki wielbłądem itp. Był też wczoraj poznany koleżka od „akra bakra”, który nie omieszkał sprzedać nam kolejnej kefiji w atrakcyjnej cenie. Jeden z kręcących się Beduinów zaoferował też, że pokaże nam jak się poprawnie (po beduińsku) wiąże te arafatki. Pokazał kilka ciekawych węzłów, później jednak nie chciał się odczepić. Łaził za nami i próbował sprzedać jakiś badziewie i wyciągnąć od nas pieniądze za swoje usługi. W końcu kiedy dostał do łapy dolara bakszyszu odczepił się i zaczął nękać innych Bogu ducha winnych turystów.
Oprócz wspomnianych ruin miasta, monumentalnych kolumnad i świątyń, Palmyra to także miasto słynące z podziemnych grobowców oraz kamiennych wież grobowych. Wiodła do nich jednak długa droga, którą trzeba przebyć w pełnym południowym słońcu. Było to dosyć ciężkie wyzwanie. Zmierzając przez żółte piaski do osławionego hypogeum Trzech Braci (podobno rewelacyjnego), naszą uwagę przykuły jednak niepozornie wyglądające wrota umieszczone na zboczu niewielkiego piaszczystego wzgórza. Było to wejście do starego podziemnego grobu. Schodząc w dół kamiennymi schodami i zagłębiając się we wnętrzu krypty, czuć było przejmujący chłód oraz znaczny wzrost wilgotności powietrza. Mimo że temperatura wyraźnie spadła, natychmiast byliśmy cali mokrzy od potu. Po krótkim odpoczynku postanowiliśmy zwiedzić ten tajemniczy, mroczny grobowiec.
Wewnątrz panowała nieprzebrana ciemność, a my nie mieliśmy żadnych latarek, oświetlaliśmy sobie drogę jedynie światłem z aparatów. Grób okazał się być plątaniną wąskich, pogrążonych w całkowitym mroku korytarzy. Na bocznych ścianach były wydrążone skalne półki na ciała, a sufit był pokryty dziwnym, szarym pyłem podobnym do popiołu czy sadzy. Podziemne korytarze wiły się, zakręcały, krzyżowały, tworząc prawdziwy labirynt. Klimat był niesamowity, coś ciągle pchało nas głębiej w tą ciemność. Eksplorując te niezbadane, ponure tunele, czuliśmy się niczym Indiana Jones. Nie odważyliśmy się jednak zgłębić całej krypty. Gdy po jakimś czasie zgubiliśmy z oczu światło bijące z zewnątrz i nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie się znajdujemy, postanowiliśmy zawrócić szukając po omacku drogi do wyjścia.
Wychodząc z wilgotnego grobu na pustynię, czuć było radykalną zmianę klimatu. Mieliśmy jeszcze kilkaset metrów do przejścia do słynącego z wyjątkowych fresków grobowca Trzech Braci. Gdy w końcu dotarliśmy na miejsce, mieliśmy nieco szczęścia, bo właśnie na miejsce podjechało parę samochodów z turystami oraz kustoszem wraz z kluczami (grobowiec ten normalnie jest zamknięty i dopiero jak się zbierze grupka osób to otworzą).
Uff, miejmy nadzieje, że męcząca, blisko godzinna wędrówka przez pustynie zostanie nam wynagrodzona. Wchodzimy do środka i ... wielkie rozczarowanie. Grobowiec wygląda na nówkę. Idealnie gładkie ściany wyglądają jakby ktoś niedawno je wycekolował białą gładzią szpachlową. Freski przestawiające mityczne postacie, m.in. Achillesa i Ganimedesa to też nic specjalnego (po prostu ledwo co widać). Do tego za oglądanie tej niby atrakcji trzeba zapłacić 75 Sypów... Jakże ciekawsze i o wiele bardziej emocjonujące było eksplorowanie zapomnianych, skąpanych w ciemności korytarzy starożytnego grobowca! Większość przyjeżdżających tu turystów chyba nie będzie jednak miała okazji się o tym przekonać.
Aby dostać się do Obozu Dioklecjana (położonego na przeciwległym końcu kolumnady co świątyni a Baala), należy przejść przez tzw. Dolinę Grobową. Znajdują się tutaj duże kamienne wieże (podobne do gruzińskich wież obronnych), które służyły do chowania zmarłych. Kilka z nich dość dobrze się zachowało, największe z nich miały nawet ze 20m wysokości. Na tle piaszczystych i kamienistych wzgórz oraz martwego pustynnego krajobrazu, wieże wyglądały jak nie z tej ziemi lub jak twory jakiejś obcej cywilizacji.
Ponad wspomnianym Obozem Dioklecjana (a raczej jego ruinami), znajdował się górujący nad całą okolicą zamek arabski. Podobno do zamku było zaledwie pół godziny piechotą. Na oko wyglądało to jednak na znacznie więcej. Mając za sobą już kilkugodzinną wędrówkę po rozpalonej pustyni, byliśmy już potwornie zmęczeni i wykończeni, więc zdobywanie zamku i wspinaczkę po ładny widoczek już sobie odpuściliśmy.
Droga powrotna do miasta wiodła kolumnadą, na środku której znajdowały się tetrapylony, wyznaczające główne skrzyżowanie. Przemierzając główną drogę tego zatopionego w piasku starożytnego miasta, oczami wyobraźni widać było jego ogrom i świetność, ale też i utracone piękno. Jak napisał angielski historyk Edward Gibbon, Palmyra "całe wieki dobrobytu poświęciła jednej chwili chwały".
Po powrocie do hotelu i uregulowaniu należności z sympatycznym zarządcą, ustaliliśmy też, że podwiezie on nas na pace swojego pickupa na dworzec. Jeśli udało by nam się trafić na dobry autobus, jeszcze dziś wieczorem moglibyśmy być w Damaszku. Zdążyliśmy dosłownie w ostatniej chwili – wbiegliśmy do odjeżdżającego już z dworca autobusu. Bilety w wysokości 200 Syp od osoby kupiliśmy już u kolektora (czyli kolesia pełniącego rolę zbieracza pieniędzy, pilota, stewarda itd).
Do syryjskiej stolicy, Damaszku, dojechaliśmy koło 18. Znowu dowieźli nas na jakiś zapyziały dworzec za miastem i trzeba było przesiąść się w jakiś autobus jadący w kierunku centrum. Na początek należało rozglądnąć się za jakimś noclegiem. Zdecydowaliśmy się na chętnie wybierany przez podróżników i polecany wszędzie hostel Al-Rabie. Hostel ten posiadał bardzo klimatyczny i malowniczy dziedziniec z pluskającą pośrodku fontanną i dachem z winorośli. Ulokowaliśmy się na samym dachu hostelu w zbiorowej sali pod gołym niebem. Oprócz nas było tam sporo innych turystów z każdego zakątka świata – ze Szwecji, USA, Niemiec, Danii, Korei Płd. itd. Atmosfera była iście międzynarodowa, można było swobodnie porozmawiać o swoich podróżach, przygodach i miejscach które odwiedziło się po drodze. Z Koreankami ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę, ale dłuższa rozmowa była nieco męcząca. Przed prawie 2 tygodnie posługiwania się uproszczonym do granic możliwości „tourist english”, bazujący tylko na paru prostych czasownikach, nasz angielski uległ strasznemu uwstecznieniu. Do tego dziwny akcent Koreanek sprawiał, że łapaliśmy ledwo co drugie słowo, ale i tak sobie miło pogadaliśmy. Kim interesowała się szczególnie naszym sposobem podróżowania - to że ktoś przyjechał tu z Polski kilka tysięcy kilometrów autobusami i pociągami bez wcześniejszego planowania lub rezerwacji robiło na niej szczególne wrażenie.
Choć był już wieczór, stwierdziliśmy, że warto jeszcze wyjść na chwilę i zobaczyć nocny Damaszek. Na pierwszy rzut oka jest to zwykła metropolia. Brudno jak wszędzie, jakoś tak nieciekawie, do tego niezbyt ładna architektura ze straszącym wielkim zrujnowanym molochem na czele (choć był to dobry punkt orientacyjny, tak jak budynek rządowy w Aleppo). Ruchliwe ulice, neony reklam, trąbiące samochody, chaos i tłok na ulicach. Pierwsze wrażenie Damaszek zrobił raczej nie za ciekawe. Gdzie ten orient?
Przeszliśmy się trochę damasceńskimi sukami, jakże jednak innymi od tych w Aleppo. W Damaszku suki były szerokie i przypominały bardziej współczesne europejskie pasaże handlowe, aniżeli dalekowschodnie bazary (widać było, że wybudowano je dosyć niedawno). To co wyróżniało jednak bazary Damaszku to obecność damasceńskich herbaciarzy. Ci odziani w tradycyjne stroje i fezy (czerwone czapki ze ściętym stożkiem) sprzedawcy targali na swoich plecach całe zestawy do parzenia herbaty oraz innych napojów. Byli całkowicie samowystarczalni. Na plecach ogromny dzban z wrzątkiem przyozdobiony dzwoneczkami, na pasku zestaw szklanek, z boku dzban z wodą do mycia, do tego cukier, przyprawy itd. Wszystko to przytroczone mieli do ciała i kilkoma sprawnymi ruchami w kilka sekund potrafili przyrządzić każdemu jego ulubiony napój.
Dotarliśmy do końca pasażu, gdzie znajdował się Wielki Meczet Umajjadów – najważniejszy meczet w Syrii, jeden z czterech najważniejszych meczetów całego Islamu, i w ogóle jeden z pierwszych wybudowanych meczetów muzułmańskich. Niestety mogliśmy tylko rzucić okiem z zewnątrz przez bramę na wewnętrzny dziedziniec. Dziś zamknięte dla zwiedzających. Poproszono nas aby przyjść jutro rano.
Chcąc nie chcąc powoli zaczęliśmy kierować się w stronę hostelu Al-Rabie. Wieczór zwieńczyliśmy odpoczywając w wygodnych fotelach na naszym patio, popalając nargile i sącząc słodką i mocną arabską herbatę. Na dziedzińcu spotkaliśmy dwójkę Polaków mieszkających w Warszawie, którzy pobytem w Damaszku kończyli swoją podróż po Bliskim Wschodzie. Bartek i Agnieszka odwiedzili już Jordanię i Liban, zwiedzili też prawie całą Syrię i teraz zostało im tylko czekanie parę dni na samolot. Ponieważ długo nie spotkaliśmy po drodze nikogo z Polski, i my i oni musieliśmy się po prostu wygadać. Skończyliśmy późną nocą, kiedy wszyscy pozostali lokatorzy rooftopu już dawno spali.

niedziela, 14 lutego 2010

10-ty dzień podróży, czyli Zamek, pustynia i droga do Bagdadu

Noc była jednak dość chłodna. Cały czas wiał wiatr, który potęgował uczucie zimna. Doskwierał też hałas motorów. Okoliczni Syryjczycy mieli w zwyczaju urządzać sobie motorowe wycieczki i rajdy w środku nocy i wyciskać ostatnie konie mechaniczne ze swoich maszyn. Rano mieszkańcy Hosn musieli mieć nie lada zagadkę, co to za dziwolągi śpią w śpiworach pod mostem przy ich zamku.
Po porannym śniadaniu byliśmy już w pełni gotowi wyruszyć na zdobywanie Kraka. Wstęp taki sam jak do reszty muzeów i obiektów w Syrii – 150 Syp normalny i 10 Syp dla studentów z kartą ISIC. Cały kompleks składa się właściwie z dwóch części – zewnętrznych murów obronnych z basztami, flankami, stajniami itd., oraz części wewnętrznej, gdzie znajduje się główny zamek. Zamek jest oddzielony dziedzińcem oraz niewielką, wypełnioną wodą fosą. Zamek faktycznie sprawia wrażenie nie do zdobycia. Mury są wysokie oraz dodatkowo pokryte gładkimi kamiennymi płytami, a dziesiątki wysuniętych baszt z setkami szczelin strzelniczych zapewniają doskonałe punkty do ostrzału wroga.
Cała twierdza jest dobrze odrestaurowana. Niektórzy mówią wręcz, że aż za dobrze, gdyż niektóre fragmenty wyremontowanych ścian aż świecą od nowości. Oprócz przestronnych, krytych sklepieniami sal, ogromnych stajni, gotyckiego klasztoru, łaźni i potężnej kuchni, na zwiedzających czekają także podziemia i lochy. Przy zapuszczaniu się w głębokie ciemne korytarze niezbędna okazała się latarka. Schodząc w dół po stromych, mokrych od wilgoci i wody stopniach, momentami aż ciarki przechodziły na plecach. Im głębiej, tym większy był chłód i wilgoć w powietrzu, a ściany były pokryte mokrym mchem oraz obślizgłymi ślimakami.
Prócz penetracji wilgotnych ciemnic, można również chodzić do woli po pozostałych częściach zamku, gdzie z baszt i wież widać było jak na dłoni całą panoramę okolicy. Wrażenia z zamku ogólnie w porządku. Jeżeli ktoś lubi średniowieczne klimaty i opowieści o rycerzach i wyprawach krzyżowych, wizyta na Krak des Chevaliers będzie nie lada przeżyciem. Pozostali mogą odczuć lekki niedosyt.
Na zwiedzanie w sumie poświęciliśmy 3 godziny. Teraz należało z powrotem udać się do węzła komunikacyjnego w Homs, skąd planowaliśmy dostać się do starożytnego miasta na środku pustyni – słynnej Palmyry.
Wyjazd z Hosn do Homs jednak nieco się przedłużał. Marszrutkę znaleźliśmy bez problemu, gorzej ze znalezieniem pozostałych pasażerów. Kierowca nie chciał jechać na pustego, więc krążył w te i wewte, w górę i w dół, do zamku i z powrotem. Nie było jednak chętnych, więc wysiedliśmy z marszrutki kiedy kierowca powiedział, że łaskawie nas zawiezie po 100 Syp od łebka, czyli za dwa razy więcej niż się należy.
Międzyczasie poszliśmy na falafela i pobawiliśmy się trochę z miejscowymi dzieciakami. Pogadaliśmy o piłce (FC Barcelona dobrze, Real Madrid niedobrze) i porobiliśmy sobie zdjęcia. Dzieciaki bardzo chętnie pozowały i były bardzo szczęśliwe, gdy mogły później obejrzeć siebie na wyświetlaczu LCD.
Niestety w dalszym ciągu nie było chętnych na wspólną podróż do Homs. Mając więc do wyboru postawić na swoim i czekać nie wiadomo ile, lub zapłacić te dodatkowe 50 Syp i być jeszcze dziś wieczorem w Palmyrze, wybraliśmy to drugie.
W mikrobusach nie ma klimy, więc jedyną opcją chłodzenia wnętrza są otwarte na full okna, czyli arabskie tornado. Po niedługim czasie znowu byliśmy na dworcu przesiadkowym w Homs. Z głośników leciała jakaś orientalna muzyka podrasowana bitem disco. Podobno to jakaś słynna iracka gwiazda. Przez dworzec znowu przewijały się całe armie żołnierzy. Po zakupieniu biletów do Palmyry pozostało czekać na właściwą godzinę odjazdu autobusu. Zjedliśmy niezbyt dobrą szwarmę dworcową z jakimś smalcem czy tam innym cytrynowym majonezem i ucięliśmy sobie ciekawą pogawędkę z mówiącym dobrze po angielsku Syryjczykiem, pracującym dla filii kanadyjskiej firmy paliwowej. Oprócz nas na bus do Tadmor (współczesne miasto leżące obok ruin starożytnej Palmyry) czekały też trzy Dunki, które były wcześniej w Kraku. Mieliśmy podobne plany na najbliższe dni, więc możliwe, że się jeszcze spotkamy gdzieś w drodze.
W autobusie małe zamieszanie – niby są miejscówki z wypisanymi numerami siedzeń, ale dużo ludzi siada gdzie chce i nie każdemu się to podoba. Za nami banda lokalnych cwaniaków. Gdy kierowca nie patrzył, podkradali wodę z lodówki i palili w środku pety. Każdy autobus dalekobieżny posiada bowiem lodówkę chłodzoną wielkimi bryłami lodu. W lodówce przechowuje się butelki pełne kranówy. W czasie jazdy koleś z obsługi (kumpel kierowcy, drugi kierowca, pilot, steward, kolektor pieniędzy, właściciel autobusu czy ktokolwiek) łazi z kubeczkami i rozlewa wszystkim pasażerom tą kranówę. Konsekwentnie odmawiamy, nie mamy bowiem ochoty mieć kłopotów z żołądkiem i przeżywać Klątwy Faraona ani innej Zemsty Sułtana.
Im dalej na wschód, tym krajobraz stawał się coraz bardziej suchy i nieprzystępny. Drzewa całkowicie znikły i zastąpiły je niskie, karłowate ostrokrzewy. Oto zaczynały się bezkresne pustkowia Pustyni Syryjskiej. Jak okiem sięgnąć – wszędzie piasek. Gorący pustynny wiatr zawiewał drobne ziarna na drogę formując zaspy i kopce. Przecinając autokarem te martwe pustkowia, minęliśmy znak „Bagdad – prosto” i odbiliśmy w stronę Palmyry. Z czasem na horyzoncie pojawiły się kamieniste wzniesienia i niewielkie góry. Było to dla nas dużą frajdą, gdyż pierwszy raz na własne oczy mogliśmy zobaczyć najprawdziwszą pustynię.
W końcu dojechaliśmy do Palmyry. Miasto to jest położone w pobliżu oazy - jest to jedyna oaza na Pustyni Syryjskiej między wybrzeżem Morza Śródziemnego a Mezopotamią. To położenie czyniło Palmyrę obowiązkowym przystankiem dla wszystkich przemierzających pustynię karawan. Przechodziła też tędy jedna z odnóg słynnego Jedwabnego Szlaku. Rozkwit miasta przypadał na I-II wiek n.e., jednak to niepodległe królestwo upadło podbite przez Rzymian zanim na dobre miało szanse się rozwinąć.
Wysiedliśmy na dworcu poza miastem. Dworce w krajach arabskich są zazwyczaj poza centrum miasta i aby dostać się do centrum niestety trzeba skorzystać z usług tych znienawidzonych taksiarzy. Po odpędzeniu pierwszych lepszych naganiaczy i zakupieniu wody, umówiliśmy się z takim jednym na przejazd pod ruiny miasta (to tylko kilka km). Zarzuciliśmy plecaki na dach jego żółtego gruchota, aż ten cały wgniótł się od ciężaru.
Po paru chwilach byliśmy już przy głównym rondzie, naprzeciwko wejścia do ruin. W oddali majaczyły zarysy starożytnych kolumn, a nad wszystkim górował stary arabski zamek. Słońce już miało się ku zachodowi. Ciągle jednak było gorąco, a na dodatek wiał ciepły pustynny wiatr. Pierwotnie mieliśmy zamiar spać na dziko na pustyni wśród ruin Palmyry (nie omieszkaliśmy nawet „przyszpanować” i pochwalić się tym faktem przed Dunkami). Jednak ze względu na późną porę i nie dający chwili wytchnienia wiatr zrezygnowaliśmy z tego pomysłu.
W sumie później nie żałowaliśmy. Pokręciliśmy się trochę po mieście w poszukiwaniu jakiegoś hotelu. Współczesny Tadmor jako miasto typowo turystyczne oferuje multum hoteli, hosteli, pensjonatów, w różnych przedziałach cenowych i w różnym standardzie. Jest w czym wybierać. W razie problemów miejscowi nawoływacze pomogą w dokonaniu wyboru. My zdecydowaliśmy się na hotel New Afqa. Był dość tani, a standard miał wysoki – ładny pokój, łazienka, klimatyzacja, a do tego wliczone śniadanie. Sympatyczny właściciel w dżalabiji powiedział nawet, że obecnie nie ma sezonu (środek lipca) i spuścił nam cenę do zaledwie 250 Sypów od osoby.
Po doprowadzeniu się do porządku po przespanej na dziko nocy pod Krak des Chevaliers, wybraliśmy się jeszcze na nocny spacer po mieście i Palmyrze. W Tadmorze oprócz hoteli znajduje się również sporo restauracji, kawiarni i sklepów z pamiątkami, przeznaczonych w głównej mierze dla turystów z zagranicy. Przy jednym z takich sklepów spotkaliśmy pewnego młodego człowieka.
Gdy usłyszał, że jesteśmy z Polski, natychmiast serce zaczęło mu mocniej pulsować. Zaczął cały podekscytowany opowiadać o polskich dziewczynach które przyjeżdżały do Palmyry ze zorganizowanymi wycieczkami z Egiptu. Podobno widok pięknych, kuso ubranych Polek, z jak to określił „beautiful gazelle body” tak go podniecał, że musiał trzy razy dziennie chodzić do kibla żeby sobie akra bakra (przyzwoitość nie pozwala mi tłumaczyć tego zwrotu).
Ruiny starożytnego miasta nie są niczym ogrodzone i są ogólnodostępne dla wszystkich chętnych. Część ruin jest także podświetlona, aby móc podziwiać miasto również po zmroku. A jest naprawdę na czym zawiesić oko. Architektura Palmyry łączy elementy sztuki hellenistycznej wraz z tradycjami aramejskimi. Na pierwszy plan wysuwa się monumentalna kolumnada wyznaczająca oś dawnej głównej ulicy, ciągnąca się ponad 1300m. W oddali widać natomiast świątynię starożytnego bóstwa – Baala. Choć nie wszystkie budowle, budynki, łuki i sklepienia zachowały się do dziś – czasami z piasku wystawały tylko zniszczone kapitele kolumn - to i tak Palmyra robi duże wrażenie. Nie mogliśmy się doczekać aby ujrzeć to wszystko dokładnie w świetle dziennym.