sobota, 6 lutego 2010

2-gi dzień podróży, czyli z Krakowa do Lwowa

Niestety w pociągach jest tak, że jakby się człowiek nie starał, to i tak się nie wyśpi. Nie pomogły nawet fotele lotnicze. Sen był bardzo płytki, przerywany, lub po prostu go nie było. O 4 rano słońce już zaczęło niemiłosiernie świecić i przebijać się przez zaropiałe powieki. Nie ma jednak co narzekać, na korytarzu inni mieli znacznie gorzej.
Pociąg wyraźnie zwalnia. To przedmieścia Krakowa. Mijamy po drodze Mysłowice i podziwiamy zza okien jakieś ruiny opuszczonych kopalni rodem z jakiegoś postapokaliptycznego filmu.
Do Krakowa Głównego docieramy jednak grubo spóźnieni i nie mamy szans na przesiadkę na planowany podciąg jadący do Przemyśla. Następny pociąg w tym kierunku dopiero za 2 godziny. Czas ten wykorzystujemy na kawę i śniadanie. Na zwiedzanie Krakowa nie mamy raczej szans – docieramy jedynie do Rynku i Sukiennic, po czym szwędając się między uliczkami zabijamy czas. Trochę szkoda, bo Kraków jest naprawdę ładnym i ciekawym miastem i warto by tu było kiedyś przyjechać na dłużej.
Pociąg do Przemyśla jedzie prawie cały pusty. Bez problemu ładujemy się do przedziału ze wszystkimi tobołami. Te parę godzin próbujemy wykorzystać jeszcze na drzemkę i regenerację sił przed kolejnym odcinkiem podróży.
W Przemyślu nie bawiliśmy długo – tylko krótka wizyta w spożywczaku i już siedzieliśmy w marszrutce do położonego kilka kilometrów za miastem przejścia graniczne w Medyce (cena 2zł). Na granicy prawie w ogóle nie było ludzi. Rok temu to miejsce było pełne drobnych przemytników, mrówek oraz ludzi sprzedających alkohol i papierochy bez akcyzy. Tym razem jednak był takie pustki, jakby przygraniczny handel i mikro-przemyt przestały się opłacać. Może ogólnoświatowy kryzys A.D. 2008 dotarł również tutaj?
Polska odprawa przebiegła w okamgnieniu, gorzej z ukraińską. Nagle ni stąd ni zowąd przed nami wyrosła spora kolejka. Trzeba było wypełnić deklaracje wizowe i odczekać swoje do okienka. Nie wszyscy mają jednak mają czas i ochotę stać w kolejce jak jacyś frajerzy. Niektórzy Ukraińcy pchają się na chama i prą do przodu z tobołami i bagażami tratując wszystko na swej drodze. W sumie sama odprawa po stronie ukraińskiej to formalność – zeskanowanie numerów paszportu, odbiór deklaracji wizowej (której i tak nikt nie czyta) i wbicie stempelka. Na bardziej szczegółową kontrolę po prostu nie ma czasu, nie ma też do tego odpowiednich warunków.
Po drugiej stronie granicy spotkaliśmy małą grupkę Polaków oczekujących na odprawę. Okazało się, że wracają z Zakaukazia – z Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu. Bardzo ucieszyli się gdy dowiedzieli się, że też byliśmy tam rok temu. Poczęstowali nas piwkiem oraz butelką słynnej gruzińskiej mineralnej „Borżomi”. Chciało by się zostać dłużej, porozmawiać i wymienić doświadczenia, ale niestety czas nas gonił.
Zaraz po wyjściu z przejścia spotkała nas typowa przygraniczna sytuacja. Obskoczyła nas chmara kierowców taksówek oferujących swe „usługi”. Oznajmili, że do Lwowa nie ma ani marszrutek ani autobusów, a oni mogą nas łaskawie zabrać za jedyne 10 dolców od osoby. Krótko mówiąc szukali frajera. Kilkadziesiąt metrów dalej było bowiem stanowisko autobusów rejsowych do pobliskich Mościc oraz Lwowa – koszt to 16 hrywien (UAH), czyli około 8zł.
Bilety na autobus można kupić w kasie i dostać paragon, ale też u kierowcy, o czym nie wszyscy wiedzą. Miejscowi chętnie korzystają z tej opcji - wsiadają do autobusu na długo przed odjazdem i zajmują miejsce, a kasę dają kierowcy do łapy już po wyruszeniu. Dla nas miejsc siedzących już nie starczyło, więc drogę (ok. 100km, 1,5h) pokonaliśmy na stojąco.
We Lwowie wysiedliśmy tuż przed dworcem kolejowym. Kupiliśmy bilety na ukraińskie kuszetki, czyli tzw. platzkarty do miasta Czerniowice na południu kraju. Cena, ani nawet godzina wyjazdu pociągu w ciągu roku się nie zmieniła (37 UAH, wyjazd o godz. 21.30, pociąg nr 604 z peronu 3ciego).
Była 19, zostało nam więc 2h na zobaczenie Lwowa. W sumie byliśmy już w tym nota bene pięknym mieście (niektórzy nawet niejednokrotnie), więc ograniczyliśmy się tylko do posiłku w kultowej już „Pyzatej Chacie”, serwującej regionalne ukraińskie jadło. Polecamy tą restaurację z całego serca, może nie jest najtańsza (jak na lokalne warunki), ale jedzenie serwują tam doprawdy przednie (np. pyszna zupa soljanka). Zakupiliśmy jeszcze zaopatrzenie na drogę – piwo Obolon, po czym wsiedliśmy w jakiś przedwojenny tramwaj jadący w kierunku dworca kolejowego.
Po tej krótkiej acz owocnej ekskursji po Lwowie zasiedliśmy na naszych miejscach w pociągu. Ukraińskie kuszetki różnią się znacznie od naszych. Tutaj nie ma przedziałów, korytarz ciągnie się przez cały wagon, prycze zaś ustawione są wzdłuż i prostopadle do niego. Zwykle w platzkartach jeżdżą tłumy, rodziny z dziećmi czy żołnierze na przepustkach, co w połączeniu ze specyficzną architekturą wagonu gwarantuje udaną integrację. Teraz jednak pociąg świecił pustkami, nawet prowadnika nie było, oferującego zwykle uzupełnienie zapasów na czas długiej podróży. Byliśmy prawie jedynymi pasażerami w wagonie. Pani konduktor powiedziała, że to ze względu na weekend.
Drewniany wagon na który trafiliśmy miał już swoje lata. Ostatnio remontowany był chyba za Chruszczowa. Miał on swój niepowtarzalny klimat, ale również mankamenty, np otwarte na oścież okno, którego nijak nie dało się zamknąć. Wieczorem jeszcze jakoś szło,ale w nocy,kiedy wiatr zawiewał krople zimnego deszczu do środka, było to bardzo denerwujące. Dobrze, że chociaż można się było w miarę wyspać. To duża ulga po nocy w PKP.

Brak komentarzy: