Pogoda była niezmienna od paru dni – upał ze 38 stopni w cieniu, a do tego dochodził jeszcze silny pustynny wiatr. Mała wilgotność sprawiała, że i wydawało się, że człowiek się w ogóle nie poci (co było tylko złudzeniem, pot po prostu parował i traciliśmy przez to ogromne ilości wody z organizmu). Przez te suche powietrze nieraz zdarzało się, że krew z nosa sama leciała. Ruiny miasta tysiąca kolumn prezentowały się za dnia jeszcze bardziej niesamowicie niż w nocy. Duża część miasta, w tym cztery słynne tetrapylony, została obecnie zrekonstruowana z walających się tu i w ówdzie elementów – głowic i fragmentów kolumn, kamiennych frontonów, portyków itd. Warto dodać, że duży udział w badaniu wykopalisk Palmyry i późniejszej rekonstrukcji ruin miał polski archeolog profesor K. Michałowski.
Wokół ruin kręciło się też sporo Beduinów (a raczej ich turystycznych odmian, niźli prawdziwych koczowników żyjących na pustyni). Czyhali oni na turystów kręcących się po Palmyrze i próbowali wcisnąć różne pierdoły, srebrne naszyjniki, przejażdżki wielbłądem itp. Był też wczoraj poznany koleżka od „akra bakra”, który nie omieszkał sprzedać nam kolejnej kefiji w atrakcyjnej cenie. Jeden z kręcących się Beduinów zaoferował też, że pokaże nam jak się poprawnie (po beduińsku) wiąże te arafatki. Pokazał kilka ciekawych węzłów, później jednak nie chciał się odczepić. Łaził za nami i próbował sprzedać jakiś badziewie i wyciągnąć od nas pieniądze za swoje usługi. W końcu kiedy dostał do łapy dolara bakszyszu odczepił się i zaczął nękać innych Bogu ducha winnych turystów.
Wewnątrz panowała nieprzebrana ciemność, a my nie mieliśmy żadnych latarek, oświetlaliśmy sobie drogę jedynie światłem z aparatów. Grób okazał się być plątaniną wąskich, pogrążonych w całkowitym mroku korytarzy. Na bocznych ścianach były wydrążone skalne półki na ciała, a sufit był pokryty dziwnym, szarym pyłem podobnym do popiołu czy sadzy. Podziemne korytarze wiły się, zakręcały, krzyżowały, tworząc prawdziwy labirynt. Klimat był niesamowity, coś ciągle pchało nas głębiej w tą ciemność. Eksplorując te niezbadane, ponure tunele, czuliśmy się niczym Indiana Jones. Nie odważyliśmy się jednak zgłębić całej krypty. Gdy po jakimś czasie zgubiliśmy z oczu światło bijące z zewnątrz i nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie się znajdujemy, postanowiliśmy zawrócić szukając po omacku drogi do wyjścia.
Wychodząc z wilgotnego grobu na pustynię, czuć było radykalną zmianę klimatu. Mieliśmy jeszcze kilkaset metrów do przejścia do słynącego z wyjątkowych fresków grobowca Trzech Braci. Gdy w końcu dotarliśmy na miejsce, mieliśmy nieco szczęścia, bo właśnie na miejsce podjechało parę samochodów z turystami oraz kustoszem wraz z kluczami (grobowiec ten normalnie jest zamknięty i dopiero jak się zbierze grupka osób to otworzą).
Uff, miejmy nadzieje, że męcząca, blisko godzinna wędrówka przez pustynie zostanie nam wynagrodzona. Wchodzimy do środka i ... wielkie rozczarowanie. Grobowiec wygląda na nówkę. Idealnie gładkie ściany wyglądają jakby ktoś niedawno je wycekolował białą gładzią szpachlową. Freski przestawiające mityczne postacie, m.in. Achillesa i Ganimedesa to też nic specjalnego (po prostu ledwo co widać). Do tego za oglądanie tej niby atrakcji trzeba zapłacić 75 Sypów... Jakże ciekawsze i o wiele bardziej emocjonujące było eksplorowanie zapomnianych, skąpanych w ciemności korytarzy starożytnego grobowca! Większość przyjeżdżających tu turystów chyba nie będzie jednak miała okazji się o tym przekonać.
Po powrocie do hotelu i uregulowaniu należności z sympatycznym zarządcą, ustaliliśmy też, że podwiezie on nas na pace swojego pickupa na dworzec. Jeśli udało by nam się trafić na dobry autobus, jeszcze dziś wieczorem moglibyśmy być w Damaszku. Zdążyliśmy dosłownie w ostatniej chwili – wbiegliśmy do odjeżdżającego już z dworca autobusu. Bilety w wysokości 200 Syp od osoby kupiliśmy już u kolektora (czyli kolesia pełniącego rolę zbieracza pieniędzy, pilota, stewarda itd).
Do syryjskiej stolicy, Damaszku, dojechaliśmy koło 18. Znowu dowieźli nas na jakiś zapyziały dworzec za miastem i trzeba było przesiąść się w jakiś autobus jadący w kierunku centrum. Na początek należało rozglądnąć się za jakimś noclegiem. Zdecydowaliśmy się na chętnie wybierany przez podróżników i polecany wszędzie hostel Al-Rabie. Hostel ten posiadał bardzo klimatyczny i malowniczy dziedziniec z pluskającą pośrodku fontanną i dachem z winorośli. Ulokowaliśmy się na samym dachu hostelu w zbiorowej sali pod gołym niebem. Oprócz nas było tam sporo innych turystów z każdego zakątka świata – ze Szwecji, USA, Niemiec, Danii, Korei Płd. itd. Atmosfera była iście międzynarodowa, można było swobodnie porozmawiać o swoich podróżach, przygodach i miejscach które odwiedziło się po drodze. Z Koreankami ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę, ale dłuższa rozmowa była nieco męcząca. Przed prawie 2 tygodnie posługiwania się uproszczonym do granic możliwości „tourist english”, bazujący tylko na paru prostych czasownikach, nasz angielski uległ strasznemu uwstecznieniu. Do tego dziwny akcent Koreanek sprawiał, że łapaliśmy ledwo co drugie słowo, ale i tak sobie miło pogadaliśmy. Kim interesowała się szczególnie naszym sposobem podróżowania - to że ktoś przyjechał tu z Polski kilka tysięcy kilometrów autobusami i pociągami bez wcześniejszego planowania lub rezerwacji robiło na niej szczególne wrażenie.
Choć był już wieczór, stwierdziliśmy, że warto jeszcze wyjść na chwilę i zobaczyć nocny Damaszek. Na pierwszy rzut oka jest to zwykła metropolia. Brudno jak wszędzie, jakoś tak nieciekawie, do tego niezbyt ładna architektura ze straszącym wielkim zrujnowanym molochem na czele (choć był to dobry punkt orientacyjny, tak jak budynek rządowy w Aleppo). Ruchliwe ulice, neony reklam, trąbiące samochody, chaos i tłok na ulicach. Pierwsze wrażenie Damaszek zrobił raczej nie za ciekawe. Gdzie ten orient?
Przeszliśmy się trochę damasceńskimi sukami, jakże jednak innymi od tych w Aleppo. W Damaszku suki były szerokie i przypominały bardziej współczesne europejskie pasaże handlowe, aniżeli dalekowschodnie bazary (widać było, że wybudowano je dosyć niedawno). To co wyróżniało jednak bazary Damaszku to obecność damasceńskich herbaciarzy. Ci odziani w tradycyjne stroje i fezy (czerwone czapki ze ściętym stożkiem) sprzedawcy targali na swoich plecach całe zestawy do parzenia herbaty oraz innych napojów. Byli całkowicie samowystarczalni. Na plecach ogromny dzban z wrzątkiem przyozdobiony dzwoneczkami, na pasku zestaw szklanek, z boku dzban z wodą do mycia, do tego cukier, przyprawy itd. Wszystko to przytroczone mieli do ciała i kilkoma sprawnymi ruchami w kilka sekund potrafili przyrządzić każdemu jego ulubiony napój.
Dotarliśmy do końca pasażu, gdzie znajdował się Wielki Meczet Umajjadów – najważniejszy meczet w Syrii, jeden z czterech najważniejszych meczetów całego Islamu, i w ogóle jeden z pierwszych wybudowanych meczetów muzułmańskich. Niestety mogliśmy tylko rzucić okiem z zewnątrz przez bramę na wewnętrzny dziedziniec. Dziś zamknięte dla zwiedzających. Poproszono nas aby przyjść jutro rano.
Chcąc nie chcąc powoli zaczęliśmy kierować się w stronę hostelu Al-Rabie. Wieczór zwieńczyliśmy odpoczywając w wygodnych fotelach na naszym patio, popalając nargile i sącząc słodką i mocną arabską herbatę. Na dziedzińcu spotkaliśmy dwójkę Polaków mieszkających w Warszawie, którzy pobytem w Damaszku kończyli swoją podróż po Bliskim Wschodzie. Bartek i Agnieszka odwiedzili już Jordanię i Liban, zwiedzili też prawie całą Syrię i teraz zostało im tylko czekanie parę dni na samolot. Ponieważ długo nie spotkaliśmy po drodze nikogo z Polski, i my i oni musieliśmy się po prostu wygadać. Skończyliśmy późną nocą, kiedy wszyscy pozostali lokatorzy rooftopu już dawno spali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz