Na dole czekało już na nas śniadanie. Zestaw identyczny jak w Palmyrze – chleb (w sumie to coś na miano chleba nie zasługuje), jajko, dżem, oliwki. Szybko go skonsumowaliśmy i czym prędzej ruszyliśmy na miasto.
Aby dojść z hostelu do początku starego miasta (tam znajduje się damasceńska twierdza oraz zaczynają się suki), należy przejść przez kładkę na drugą stronę ruchliwej ulicy. Chaos, jaki panuje na tutejszych drogach i ulicach powoduje zawrót głowy (jeszcze większa masakra niż w Aleppo). Najlepsze są jednak przystanki autobusowe. Chociaż w sumie trudno to nazwać przystankami. Ludzie nie czekają na przyjazd pojazdu grzecznie na chodniku, tylko wyłażą masą na jezdnie zajmując co najmniej dwa pasy. Autobusom nie opłaca się zjeżdżać do skrajni jezdni (zresztą nie mogą bo nie ma miejsca), więc po prostu zatrzymują się na wysokości „przystanku”, a zalegający na jezdni ludzie dochodzą sobie do autobusu manewrując między przejeżdżającymi obok samochodami i innymi mikrobusami.
Po zakupieniu biletów i ubraniu sukienek zasłaniających nogi, mogliśmy wreszcie zwiedzić słynny Wielki Meczet Umajjadów (nie mylić z Meczetem Umajjadów w Aleppo). Do meczetu nie wolno wchodzić w butach ani w krótkich spodenkach, więc pracownicy rozdają specjalne zakrywające nieodpowiednie części ciała sukienki. Wnętrze wygląda podobnie jak meczet w Aleppo. Na dużym wewnętrznym wyłożonym marmurowymi płytami dziedzińcu znajduje się fontanienka służąca do rytualnego mycia, oraz kilka mniejszych wieżyczek. Dookoła placu rozciągają się wysokie arkady. Łuki arkad i wspierające je filary wykonane są na przemian z czarnych i białych kamiennych bloków – to bardzo częsty motyw w sztuce arabskiej. Na głównej fasadzie meczetu oraz pod sklepieniami zachowały się bardzo piękne mozaiki przedstawiające głównie motywy roślinne. Naprawdę jest na co popatrzeć, to prawdziwa perełka islamskiej architektury. Budowa tego meczetu musiała pochłonąć ogromne ilości pieniędzy, zatrudnionych musiało być też wielu artystów.
W środku meczet niestety nie przedstawia się tak okazale jak na zewnątrz. Na uwagę zasługują jednakże bardzo ciekawie zdobione mozaikami sufity. Duża, podłużna sala wyłożona jest czerwonymi dywanami, a na ścianie wywieszona jest elektroniczna tablica wyglądająca jak rozkład jazdy – w istocie jest to rozkład modlitw, gdyż ich godziny zmieniają się każdego dnia i zależą od pory wschodu słońca. W środku znajdują się także mihrab, minbar (ambona), oraz kilka pomniejszych konstrukcji, w tym relikwiarze mieszczące różne relikwie, a także grób Jana Chrzciciela.
Podczas naszego pobytu w meczecie akurat przebywało z wizytą kilka pielgrzymek z Iraku. Mnóstwo bab w czarnych czadorach i burkach z całych sił próbowało dopchać się do relikwiarza i wsadzić głowę do specjalnej metalowej wnęki, gdzie podobno kiedyś umieszczona była głowa Husajna, wnuka Mahometa. Baby krzyczały, darły się, płakały, przepychały się między sobą, biły, walczyły, drapały się, jakby to była sprawa życia i śmierci.
Opuszczając Wielki Meczet, udaliśmy do dzielnicy chrześcijańskiej. Jej początek wyznaczał duży biały łuk triumfalny. Od razu poczuliśmy się nieco bardziej swojsko – na sklepowych półkach pojawił się alkohol i piwko. Ulice też jakby bardziej spokojne, przytulniejsze, bez natłoku samochodów czy kramów sprzedawców. W tej dzielnicy na ulicy Prostej znajdowały się także dom oraz kaplica świętego Ananiasza. Według Dziejów Apostolskich to właśnie Ananiasz uleczył ze ślepoty i ochrzcił św. Pawła z Tersu (Szawła), późniejszego apostoła. W kaplicy oprócz ołtarza i kilku ikon, znajdowały się także obrazy i ikony ukazujące wydarzenia z życia św. Pawła: jego nawrócenie w drodze do Damaszku, chrzest i późniejsze podróże misyjne.
Szwędając się między ciasnymi zaułkami dzielnicy chrześcijańskiej, przypadkiem wpadliśmy na pewnego ciekawego człowieka. Christopher, bo tak miał na imię, przedstawił się jako psycholog, naukowiec, badacz starych języków, lingwista, poliglota oraz przewodnik. Ten pół krwi Niemiec pół Irlandczyk, od kilku lat mieszkający w Syrii wydał się nam na początku nieco ekscentrycznym dziwakiem. Jako nauczyciel starych języków, znał bardzo dobrze arabski oraz aramejski. Napisał nasze imiona w każdym z tych języków, tłumacząc, co oznacza dany znak lub litera. Zaoferował nam także nocleg w mieszkaniu u swoich znajomych, gdy ponownie będziemy w Damaszku.
Niestety od Bab Kisan do hostelu Al-Rabie był spory kawał drogi, słońce jednak już zeszło trochę niżej i nie było aż takie męczące. Po przybyciu na miejsce wypisaliśmy jeszcze pocztówki do Polski. Koleś z recepcji obiecał, że na pewno je wyśle i załatwi wszystkie formalności na poczcie. Koszt wysłania pocztówki jest niewielki, ale pewnie będą one iść ze trzy tygodnie, czyli przyjdą już po naszym przyjeździe do domu [tak naprawdę pocztówki nigdy nie doszły].
Do późnych godzin wieczornych zalegamy i umilamy sobie czas na klimatycznym patio. Tak, ten hostel możemy z czystym sumieniem polecić każdemu! Może nie jest tani (jak na syryjskie warunki), no ale w końcu to Damaszek – stolyca. Ucinamy też sobie z poznanymi wczoraj Polakami pogawędkę. Ustalamy, że wybierzemy się jutro razem do muzeum (oby było lepsze od tego w Aleppo) oraz do dzielnicy rządowej gdzie miał znajdował się pałac i rezydencja miłościwie panującego prezydenta Bashara Al-Assada.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz