niedziela, 28 marca 2010

20-ty dzień podróży, czyli u Siostrzyczek w Klasztorze

         Rano ustalić trzeba plany na te ostatnie parę dni, które nam zostały w Syrii. Decydujemy, że dziś udamy się do położonej niedaleko Damaszku Maaluli – jest to miejsce, gdzie jeszcze od czasów biblijnych mówią po aramejsku. Następnego dnia pojechalibyśmy do Aleppo, skąd zrobili jednodniowy wypad nad Eufrat. Wyprawa już powoli dobiega końca i trzeba też zastanawiać się nad powrotem do domu.
         Po uregulowaniu należności za nocleg, zostawiliśmy plecaki w recepcji. Koleś powiedział nam, że oprócz nas w New Promise stacjonują też inni Polacy. I nie mylił się. W holu poznaliśmy rodaka podróżującego razem z grupą trzech osób. Gdy dowiedzieliśmy się, że są na wyprawie blisko 4-miesięcznej, dosłownie szczęki nam opadły. Ich wyprawa obejmowała cały Bliski Wschód, w tym Turcję, Syrię, Jordanię, Liban, a także Jemen, Oman i Izrael. Do takich wypraw naprawdę trzeba mieć duszę podróżnika – spędzić 1/3 roku poza domem. Dla nas wyprawa miesięczna wydawała się być optymalna.
         Będąc w drodzie i przemierzając setki kilometrów bezdroży, wielokrotnie dyskutowaliśmy o różnych typach podróżników i charakterystykach turystów. Niektórzy z nich wiele tysięcy kilometrów z dala od domu, na kawałku płachty na środku pustyni czują się jak ryba w wodzie. Inni, przyzwyczajeni do zbytku i wygód, wolą zabrać ze sobą w podróż swój dom – podróżują klimatyzowanymi autokarami, mieszkają w luksusowych czterogwiazdkowych hotelach i tylko wylegują się przed basenami i plażami. Wydaje im się, że podróżują po świecie, ale tak naprawdę żyją cały czas w nieprzepuszczalnej otoczce, poznając obce kraje jedynie przez szybę autokaru.
        Niestety Jasmine nie mogła jechać z nami – czas ją gonił i musiała już wracać do Niemiec. Co prawda koleś z recepcji hotelu oferował jej załatwienie biletu na autobus do Stambułu – wystarczyło mu zostawić paszport i odpowiednią ilość pieniędzy - ale postanowiliśmy załatwić to na własną rękę. Po odprowadzeniu Jasmine na właściwy autobus i pożegnaniu się, skierowaliśmy się w stronę Wielkiego Meczetu Umajjadów, a następnie do dzielnicy chrześcijańskiej. Ponieważ był to nasz ostatni dzień w Damaszku, postanowiliśmy zrobić małe zakupy i nabyć nieco pamiątek – przede wszystkim celowaliśmy w piękne inkrustowane damasceńskie pudełka. Odwiedziliśmy warsztat pewnego Syryjczyka, który polecił nam sam Szalony Christopher., poznany  podczas poprzedniego pobytu w Damaszku. Syryjczyk miał w swoim warsztacie bardzo pokaźną kolekcję szkatułek, pudełek i innych przedmiotów – w tym np. mebli czy szachów. Wszystkie były zdobione wspaniałymi mozaikowymi dekoracjami, wykonywanymi w całości ręcznie.
        Aby wykonać taką mozaikę, najpierw układa się wiązkę kolorowych patyczków, tworzących różne skomplikowane geometryczne wzory. Po ułożeniu motywu lub ornamentu, gotową wiązkę tnie się na cieniutkie plasterki, które nakleja się na pudełka. Na koniec dodaje się zdobienia z masy perłowej i wszystko dokładnie poleruje. Tak wykonane przybory wyglądają po prostu rewelacyjnie – widać, że na zrobienie każdego pojedynczego przedmiotu trzeba poświęcić mnóstwo pracy. Pudełka te są specjalnością damasceńską – nigdzie nie robią takich pięknych jak właśnie w Damaszku. Zakupiliśmy po parę sztuk na pamiątki i porozmawialiśmy sobie trochę z przyjaznym właścicielem. Rzemieślnik (czy może już artysta) bardzo interesował się piłką nożną, imiona polskich piłkarzy grających w zagranicznych ligach europejskich znał lepiej od nas.
         Poza pudełkami kupiliśmy też pamiątkowe syryjskie zwisy – czyli zawieszki na lusterka, jakie z chęcią wieszają wszyscy arabscy taksówkarze. Oprócz takich w kształcie Syrii (razem z tureckim Hatayem), do kupienia również były zawieszki w kształcie Izraela i podpisem „Palestyna”.
         Po zakupach odebraliśmy zdeponowane w hotelu bagaże, po czym udaliśmy się na dworzec Zablatani, skąd miały odjeżdżać marszrutki do położonej niedaleko Maaluli. Z odnalezieniem właściwego pojazdu nie było problemów - na dworcach zawsze kręci się pełno kolektorów i nawoływaczy szukających ludzi do zapełnienia pojazdu. Po ustaleniu ceny na 40 Syp/os, zapakowaliśmy się do środka, tradycyjnie już kładąc plecaki na kolanach. Z chwilą gdy wyruszyliśmy, jakaś baba zwróciła się do nas po pieniądze. Czasami jest tak, że rolę kolektora zbierającego kasę z całego autobusu jak i pośredniczącego w przepływie gotówki pełnią przypadkowe osoby. Niekiedy owi kolektorzy z przypadku starają się żądać więcej pieniędzy niż się należy. Tak było tym razem. Bezczelna baba chciała od nas pieniędzy za sześć miejsc, które z tyłu zajmowaliśmy. Problem w tym, że na pozostałych dwóch miejscach jechały jakieś kanistry oraz muszla klozetowa któregoś z pasażerów. Długo musieliśmy użerać i kłócić się babą, tłumacząc jej, że to nie nasze kanistry i nie nasz kibel. Zaraz miało dojść do rękoczynów. Dopiero kierowca załagodził sytuację i przyprowadził do porządku okropną babę, żeby nie robiła sobie interesów za jego plecami, bo tylko traci przez to klientów.
         Maalula jest niewielkim miasteczkiem położonym u podnóża gór Antylibanu. Znajduje się tu centrum monastyczne, sanktuarium oraz grób św. Tekli, jest to też ważny ośrodek pielgrzymkowy dla chrześcijan. Poza tym Maalula słynie z tego, że zachował tu się w codziennym użyciu język aramejski, czyli taki, który obowiązywał w czasach biblijnych w Judei i którym posługiwał się Chrystus i pierwsi chrześcijanie.
        Pierwsze kroki skierowaliśmy właśnie do Konwentu Św. Tekli. Po przywitaniu się z Siostrą Przełożoną, zapytaliśmy o możliwość noclegu. Nie było problemu, trzeba było tylko wysupłać jakiś datek na klasztor. Byliśmy przygotowani na iście spartańskie warunki spania w klasztorze – zimne, wilgotne kamienne cele i gołe prycze. A tu niespodzianka. Pełen luksus, zgodnie z europejską myślą techniczną. Przedpokój, osobna kuchnia, łazienka, przestronny pokój z wysokim sufitem. Bez porównania do arabskich klitek, w których wcześniej przyszło nam spać! Do klasztoru i samej Maaluli przyjeżdżało bardzo dużo pielgrzymów, głównie chrześcijan grekokatolickich z Rosji, więc dzięki ich hojnym datkom, siostrzyczkom dosyć dobrze się powodziło. Pozwiedzaliśmy nieco konwent. Idąc w górę schodami, można było się natknąć na wbudowane w skalną pieczarę mauzoleum – jest to domniemane miejsce spoczynku Św. Tekli. Ta uczennica Świętego Pawła była pierwszą kobietą, która umarła za wiarę chrześcijańską. Oprócz grobu i kapliczki, znajduje się tu też cudowne źródełko, które jakimś sposobem nigdy nie wysycha.
        Na terenie klasztoru jest też cerkiew. Sama cerkiew aż lśniła od nowości – wszystkie freski na ścianach i kopułach zostały odmalowane bardzo niedawno. Mieliśmy też niezapomnianą okazję uczestniczyć w prawosławnej mszy odprawianej przez siostry zakonne. Poza siostrami, byliśmy jej jedynymi uczestnikami (raczej obserwatorami). Na mszę składało się szereg rytuałów i czynności – od zapalania świec, palenia kadzidła, śpiewania melodyjnych pieśni, recytacji pism, po odprawianie modlitw w niezrozumiałym języku (nie wiemy, czy był to arabski czy w końcu aramejski), rozmaitych sekwencji klękania, wstawania i adorowania ikon. To bardzo ciekawe doświadczenie, móc zobaczyć, jak w innych religiach w różny sposób ludzie modlą się do Boga.
         Na samym szczycie wzgórza pod którym położona jest Maalula, mieści się klasztor św. Sergiusza i św. Bakchusa. Jest to jedna z najstarszych świątyń chrześcijańskich w ogóle – powstała w okolicach III wieku n.e. Prowadzi do niego kręty wapniowy jar – niestety nie aż taki spektakularny jak te w Petrze. Gdy doszliśmy na górę, akurat trafiliśmy na pielgrzymkę z Włoch i mieliśmy okazję usłyszeć od przewodniczki historię tego miejsca. Bardzo szczególnym elementem każdego kościoła grekokatolickiego są ikony. Młoda pani przewodnik bardzo skrupulatnie opowiadała o każdej ikonie, co symbolizuje, jakiego świętego lub scenę biblijną przedstawia, a także jak się tutaj znalazła. Nie zabrakło też polskiego akcentu – jedną z ikon podarował przebywający tu niegdyś generał Anders.
        Na koniec pani przewodnik odprawiła Ojcze Nasz w języku aramejskim. Trzeba przyznać, że język ten jest dosyć trudny i nieprzyjazny. Rzężący, charczący, dużo w nim gardłowego „gkh”. Niemniej jednak intrygujące było usłyszeć to jak mówiono w czasach Chrystusa.
Na zakończenie dnia poszliśmy do restauracji na jakieś normalne jedzenie, po czym posiedzieliśmy sobie trochę pod naszym klasztorem na wieczornym orzeźwiającym powietrzu. Życie w Maaluli, z dala od miejskiego zgiełku, toczyło się leniwie i w spokoju. Było to idealne miejsce do wyciszenia.

Brak komentarzy: