Dziś również mamy dosyć ambitne plany – dotrzeć za wszelką cenę do Petry! Kłopot w tym, że jesteśmy gdzieś daleko na uboczu, daleko od głównej drogi północ - południe. Będziemy musieli wybrać się drogą kombinowaną – na piechotę, autobusami i autostopem, licząc na łut szczęścia i życzliwość kierowców. Do przebycia mamy koło dwustu kilometrów.
Po zwinięciu obozowiska i porannej herbacie (zagotowanie gorącej wody z "termalnej" rzeczki trwało dosłownie chwilę), zeszliśmy na dół do drogi i ruszyliśmy asfaltem wzdłuż zbocza i wybrzeża Morza Martwego. Na jego drugim brzegu widoczna była Palestyna, a właściwie teren Autonomii Palestyńskiej. Jest prawie jak na pustyni. Same skały, kamienie, piach, czasem jakieś uschnięte drzewko. Ponieważ jest to strefa nadgraniczna, idąc drogą wzdłuż skalistego brzegu co chwila mijaliśmy jakieś budki strażnicze lub posterunki żołnierzy i wozy bojowe uzbrojone w ckm-y. Żołnierze jednak wyglądali na dość znudzonych, i nawet nie zainteresowali się jak przechodziliśmy obok. Wychylili się tylko na moment by ocenić niebezpieczeństwo, by po chwili znowu schować się do cienia.
Po prawej błękit Morza Martwego, po lewej strome zbocze, u góry piekące słońce, a przed nami droga której końca nie widać. Nie mamy zbytnio wyjścia i pierwszy odcinek musimy iść na piechotę. Próbujemy zatrzymać każdy mijający nas samochód. Ruch nie jest zbyt duży (w sumie to jest znikomy), więc każdy widziany z daleka samochód wywołuje u nas poruszenie. Niestety nikt się nie zatrzymuje. Rozpędzone do maksymalnej prędkości wielkie tiry tylko nas mijają ze świstem. To jeszcze można zrozumieć, ale przejeżdżające puste osobówki trochę nas denerwowały, szczególnie kiedy kierowcy, zamiast się zatrzymać, trąbili na nas i machali uśmiechając się.

Droga wiodła ostro pod górę. Wspinaliśmy się stromymi serpentynami, zostawiając z tyłu błękitną taflę Morza Martwego. Najciekawsze było to, że po paru kilometrach samochodowej górskiej wspinaczki znaleźliśmy się na wysokości 0 m n.p.m.! To właśnie była jordańska dolina ryftowa i największa na świecie depresja.
Dotarliśmy do Al-Karak. Jest tu nawet jakiś zamek do obejrzenia, ale mieliśmy w głowie inne rzeczy i jeżeli chcieliśmy myśleć o dotarciu dziś do Wadi Musa, musieliśmy kontynuować podróż i ruszać już zaraz. Po krótkiej przerwie na śniadanie rozglądnęliśmy się za jakimś mikrobusem do położonego kilkadziesiąt kilometrów dalej miasta Tafila. W końcu zatrzymał się jakiś arabski kierowca który za łącznie 4 żydy obiecał nas zabrać we wskazane miejsce. Wprawdzie mikrobus nie był opcją tak tanią jak autostop, ale przynajmniej nie będziemy sterczeć bezczynnie i czekać nie wiadomo ile na okazję kiedy czas ucieka. Nie ujechaliśmy nawet dwóch kilometrów, a już kierowca zatrzymał się i oznajmił wskazując palcem, że autobusy do Tafili odjeżdżają z tamtego oto dworca i że musimy się przesiąść.
- Co?! Chyba sobie żartujesz! Oddawaj nasze pieniądze złodzieju!
- Nasza kasa! Oddawaj złodzieju! Miało być łahad dżidi! Łahad dżidi!
Nerwy nieco opadły jak w końcu ruszyliśmy. W trakcie jazdy normalną rzeczą jest, że kierowcy załatwiają po drodze jakieś biznesy i swoje prywatne sprawy. Nie ma żadnego rozkładu jazdy, więc mogą sobie na to pozwolić. Zatrzymują się przy sklepach żeby kupić sobie fajki, wodę, załatwić się, pogadać z kolegą itp. Dopiero gdy pasażerowie zaczynają się denerwować to wracają za kierownicę. Nasz szofer przeszedł jednak wszystkich. Zatrzymał się koło przydrożnego handlarza owocami i zaczął się długo i ostro targować, wręcz krzyczał na młodego bezbronnego chłopaczka i wykłócał się jak tylko mógł o te parę groszy. Trwało to trochę, ale dzięki dodatkowej kasie zdartej z biednych polskich turystów, mógł pozwolić sobie na kupno całej skrzynki owoców opuncji.
Tafila jest tylko kolejnym przystankiem na naszej drodze do Wadi Musa, stąd też od razu przechodzimy do sedna i rozglądamy się za transportem do kolejnego miasta. Na dworcu stoi dosyć sporo marszrutek jak i dużych klimatyzowanych autobusów. Nikomu się jednak nie spieszyło. Kierowcy wytrzasnęli skądś kanapę i odpoczywali sobie w cieniu, zapominając zupełnie o swoich autobusach czy rozkładach jazdy (których nie ma). Co się kogoś pytaliśmy o Al-Szaubak, to słyszeliśmy, że owszem, ktoś tam pojedzie, ale dopiero jutro. Trudno, skoro nie mogliśmy jechać do Al-Szaubak, to spróbujemy przynajmniej do Ma'anu. Jadąc tam nadkładaliśmy trochę drogi, ale jest to już większe miasto i do tego leżące przy węźle komunikacyjnym przy głównej autostradzie, więc możliwości transportu powinny być dużo większe niż w jakiejś zabitej dechami Tafili.
Zadowoleni z ustalonej z chłopaczkami niskiej ceny, usiedliśmy na miejscach, plecaki kładąc na kolanach, aby nas dodatkowo nie skasowali. Niestety okazało się, że kręcący się tu i ówdzie „ksiądz” w sutannie był właścicielem marszrutki i jej w dodatku jej kierowcą, a dwaj młodzi chłopacy siedzący z przodu byli tylko postronnymi osobami, jeżdżącymi na trasy ze swoim ojcem/wujkiem/szwagrem/kolegą. Nakupowali sobie cukierków czy innych słoneczników i przez całą drogę nic tylko jedli.
Po półtoragodzinnej jeździe byliśmy już w Ma'anie, i tak jak się spodziewaliśmy, to co ustaliliśmy z młodymi łakomczuchami nie miało żadnej mocy wiążącej. Na nic się nie zdały nasze protesty. Trzeba było zapłacić cenę księdza, oczywiście odpowiednio wyższą. I znowu wyszliśmy jak Zabłocki na mydle.
Małe podsumowanie. Kombinowany transport wyszedł dość średnio. Wielokrotna zmiana środków transportu może i by była opłacalna, gdyby na każdym kroku nikt nas nie oszukiwał i nie robił w konia. Z każdym kolejnym busem i każdą kolejną marszrutką, zwiększała się ilość okazji do okantowania nas. Z tego co policzyliśmy, na tych wszystkich wyłudzeniach, nie wydawaniu reszty, zawyżaniach cen itp. straciliśmy drugie tyle co za same bilety. Gdybyśmy byli świadomi, jak to się wszystko potoczy, rozważylibyśmy wzięcie taksówki znad Morza Martwego do samej Petry – cenowo wyszło by prawie tyle samo, a było by szybciej i wygodniej.
Wadi Musa (po arabsku dosłownie Dolina Mojżesza) to niewielka turystyczna miejscowość, bardzo podobna do syryjskiego Tadmor w pobliżu Palmyry. Jest tu dużo hoteli, hosteli, restauracji, sklepów z pamiątkami itp. Kierując się wskazówkami od napotkanych pod górą Nebo Polaków, udajemy się do hostelu 'Valentine Inn'. W przewodniku również przychylnie jest napisane o tym miejscu, jest to ponoć ulubione miejsce turystów z plecakami (nie mylić z turystami z walizeczkami na kółkach do samolotu!).
Ceny też mają znośne. Pokój dwuosobowy za 10 żydów, dach za 2. Jak szaleć to szaleć - decydujemy się na opcję minimum na dachu, bez dodatkowego materaca ani pościeli, śniadania ani kolacji. Rooftop bardzo skromny, wręcz ascetyczny – po prostu nic tutaj nie ma, goła ziemia. Nawet zadaszenia ani jakiejkolwiek ochrony przed słońcem. Jest za to łazienka z prysznicem i cieknącym kiblem w stylu europejskim z zepsutą spłuczką. Nie w takich okolicznościach już jednak spaliśmy, więc te nieco spartańskie warunki nie robią na nas żadnego wrażenia. Oprócz bardzo niskiej ceny, dach oferował on także wspaniały widok na zachodzące słońce nad górami Petry. Takiego widoku jak tutaj nie dostanie się w żadnym hotelowym pokoju z klimatyzacją.
Chyba zostaniemy tutaj nieco dłużej niż planowaliśmy. Na początku chcieliśmy z rańca zwiedzić raz-raz Petrę i szybko, jeszcze tego samego dnia udać się na położoną niedaleko pustynię Wadi Rum. Plan ten był bardzo napięty i ciężki do zrealizowania ze względu na brak odpowiedniego transportu. Jedyny autobus do Wadi Rum odjeżdżał bowiem o godzinie 6.20 spod naszego hostelu. Zostaniemy więc cały jutrzejszy dzień w Wadi Musa, a autobusem na pustynie pojedziemy pojutrze rano.
W ogóle jakoś ta Jordania jako kraj nie przypadła nam do gustu. Taksówkarze oszukują, ceny wysokie, jedzenie nie najlepsze, ludzie jakoś mniej gościnni i wszyscy tylko chcą tych żydów. Może po prostu mamy pecha i trafiamy na niewłaściwych ludzi, ale różnicę między Jordanią a Syrią widać gołym okiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz