środa, 17 marca 2010

16-ty dzień podróży, czyli Złodziej w sutannie

          Rankiem miejscowi porozjeżdżali się już do domów i mieliśmy całe źródełko z wodospadem dla siebie. Taaaak, ciepła termalna woda to jest jednak to. Wczoraj kiedy przybyliśmy zmęczeni po prawie całym dniu przedzierania się przez górzyste pustkowia w pełnym słońcu, obcowanie z tą wodą było jak z najgorszego koszmaru. Teraz jednak była ona wprost idealna.
          Dziś również mamy dosyć ambitne plany – dotrzeć za wszelką cenę do Petry! Kłopot w tym, że jesteśmy gdzieś daleko na uboczu, daleko od głównej drogi północ - południe. Będziemy musieli wybrać się drogą kombinowaną – na piechotę, autobusami i autostopem, licząc na łut szczęścia i życzliwość kierowców. Do przebycia mamy koło dwustu kilometrów.
          Po zwinięciu obozowiska i porannej herbacie (zagotowanie gorącej wody z "termalnej" rzeczki trwało dosłownie chwilę), zeszliśmy na dół do drogi i ruszyliśmy asfaltem wzdłuż zbocza i wybrzeża Morza Martwego. Na jego drugim brzegu widoczna była Palestyna, a właściwie teren Autonomii Palestyńskiej. Jest prawie jak na pustyni. Same skały, kamienie, piach, czasem jakieś uschnięte drzewko. Ponieważ jest to strefa nadgraniczna, idąc drogą wzdłuż skalistego brzegu co chwila mijaliśmy jakieś budki strażnicze lub posterunki żołnierzy i wozy bojowe uzbrojone w ckm-y. Żołnierze jednak wyglądali na dość znudzonych, i nawet nie zainteresowali się jak przechodziliśmy obok. Wychylili się tylko na moment by ocenić niebezpieczeństwo, by po chwili znowu schować się do cienia.
          Według niezbyt dokładnej mapy z przewodnika, idąc cały czas asfaltówką na południe, musieliśmy dostać się do najbliższego skrzyżowania, a później odbić na wschód na Al-Karak. Stamtąd dostać się do Tefili, potem do Al-Szaubak, a stąd było już blisko do Wadi Musa, czyli Petry.
          Po prawej błękit Morza Martwego, po lewej strome zbocze, u góry piekące słońce, a przed nami droga której końca nie widać. Nie mamy zbytnio wyjścia i pierwszy odcinek musimy iść na piechotę. Próbujemy zatrzymać każdy mijający nas samochód. Ruch nie jest zbyt duży (w sumie to jest znikomy), więc każdy widziany z daleka samochód wywołuje u nas poruszenie. Niestety nikt się nie zatrzymuje. Rozpędzone do maksymalnej prędkości wielkie tiry tylko nas mijają ze świstem. To jeszcze można zrozumieć, ale przejeżdżające puste osobówki trochę nas denerwowały, szczególnie kiedy kierowcy, zamiast się zatrzymać, trąbili na nas i machali uśmiechając się.       
         Po jakiejś godzinie marszu na drodze pojawił się także i taksówkarz. Rozpoznając w nas turystów i łatwy do zdobycia szmal, zaproponował podwiezienie do samej Petry za jakąś astronomiczną kwotę. Zbyliśmy go, ale kierowca nie chciał się odczepić. Widocznie nie chciał przepuścić okazji do zarobienia kilku groszy. Negocjacje toczyliśmy w ruchu przez szybę – my powoli szliśmy i konsekwentnie zbijaliśmy cenę, a no toczył się równolegle do nas i podawał swoją. Po kilkuset metrach przekomarzania się w końcu przystał na 4 żydy na podwiezienie do skrzyżowania na Al-Karak. Zawsze coś.
         Na umówionym miejscu taksówkarz skory był podwieźć nas dalej aż do samego miasta, oczywiście za dodatkową opłatą. Taryfiarzowi jednak podziękowaliśmy i poszliśmy na drogę dalej łapać stopa. Nie minęło 30 sekund, a już siedzieliśmy w przestronnym mikrobusie jadącym do Al-Karak.
       Droga wiodła ostro pod górę. Wspinaliśmy się stromymi serpentynami, zostawiając z tyłu błękitną taflę Morza Martwego. Najciekawsze było to, że po paru kilometrach samochodowej górskiej wspinaczki znaleźliśmy się na wysokości 0 m n.p.m.! To właśnie była jordańska dolina ryftowa i największa na świecie depresja.
          Dotarliśmy do Al-Karak. Jest tu nawet jakiś zamek do obejrzenia, ale mieliśmy w głowie inne rzeczy i jeżeli chcieliśmy myśleć o dotarciu dziś do Wadi Musa, musieliśmy kontynuować podróż i ruszać już zaraz. Po krótkiej przerwie na śniadanie rozglądnęliśmy się za jakimś mikrobusem do położonego kilkadziesiąt kilometrów dalej miasta Tafila. W końcu zatrzymał się jakiś arabski kierowca który za łącznie 4 żydy obiecał nas zabrać we wskazane miejsce. Wprawdzie mikrobus nie był opcją tak tanią jak autostop, ale przynajmniej nie będziemy sterczeć bezczynnie i czekać nie wiadomo ile na okazję kiedy czas ucieka. Nie ujechaliśmy nawet dwóch kilometrów, a już kierowca zatrzymał się i oznajmił wskazując palcem, że autobusy do Tafili odjeżdżają z tamtego oto dworca i że musimy się przesiąść.
  • Co?! Chyba sobie żartujesz! Oddawaj nasze pieniądze złodzieju!
         Kierowca ewidentnie chciał nas zrobić w konia. 4 żydy za przejechanie ledwie dwóch kilometrów? Za kogo on nas ma? Na szczęście wystarczyło podnieść nieco głos i pokrzyczeć i wyłożoną kasę odzyskaliśmy. Nie mając wyboru, podeszliśmy na dworzec i znowu zaczęła się cała ta dworcowa masakra i użeranie się z kierowcami busów i taksówkarzami. Cena 1 JD od osoby wydawała się nam adekwatna i tyle mieliśmy zamiar zapłacić. Po jakimś czasie nawołujący pasażerów i zgarniający kasę kolektor też miał dość całego tego targowania i bezskutecznego negocjowania. Mając na karku zniecierpliwionych pasażerów i widząc, że nic nie wskóra i nic z nas nie więcej nie zedrze, zgodził się na niższą cenę. Zapakowaliśmy się do środka, po chwili wsiadł też kolektor i zaczął zbierać pieniądze. Koleś zabrał od nas pieniądze i nie wydając należnej reszty zadowolony uciekł z autobusu.
  • Nasza kasa! Oddawaj złodzieju! Miało być łahad dżidi! Łahad dżidi!
         Niestety na nic się to nie zdało. Strata nie była może duża, ale fakt, że koleś nas chamsko oszukał bardzo nas zdenerwował.. Potem jeszcze zadowolony kolektor kłócił się ze swoim kolegą kierowcą, co zrobić z zarobionymi na nas dodatkowymi pieniędzmi... Co za oszusty.
          Nerwy nieco opadły jak w końcu ruszyliśmy. W trakcie jazdy normalną rzeczą jest, że kierowcy załatwiają po drodze jakieś biznesy i swoje prywatne sprawy. Nie ma żadnego rozkładu jazdy, więc mogą sobie na to pozwolić. Zatrzymują się przy sklepach żeby kupić sobie fajki, wodę, załatwić się, pogadać z kolegą itp. Dopiero gdy pasażerowie zaczynają się denerwować to wracają za kierownicę. Nasz szofer przeszedł jednak wszystkich. Zatrzymał się koło przydrożnego handlarza owocami i zaczął się długo i ostro targować, wręcz krzyczał na młodego bezbronnego chłopaczka i wykłócał się jak tylko mógł o te parę groszy. Trwało to trochę, ale dzięki dodatkowej kasie zdartej z biednych polskich turystów, mógł pozwolić sobie na kupno całej skrzynki owoców opuncji.
          Tafila jest tylko kolejnym przystankiem na naszej drodze do Wadi Musa, stąd też od razu przechodzimy do sedna i rozglądamy się za transportem do kolejnego miasta. Na dworcu stoi dosyć sporo marszrutek jak i dużych klimatyzowanych autobusów. Nikomu się jednak nie spieszyło. Kierowcy wytrzasnęli skądś kanapę i odpoczywali sobie w cieniu, zapominając zupełnie o swoich autobusach czy rozkładach jazdy (których nie ma). Co się kogoś pytaliśmy o Al-Szaubak, to słyszeliśmy, że owszem, ktoś tam pojedzie, ale dopiero jutro. Trudno, skoro nie mogliśmy jechać do Al-Szaubak, to spróbujemy przynajmniej do Ma'anu. Jadąc tam nadkładaliśmy trochę drogi, ale jest to już większe miasto i do tego leżące przy węźle komunikacyjnym przy głównej autostradzie, więc możliwości transportu powinny być dużo większe niż w jakiejś zabitej dechami Tafili.
          Postanawiamy, że tym razem nie damy się oszukać. Zagadaliśmy z jakimiś młodymi kolesiami z mikrobusiku pytając o cenę. Wprawdzie po dworcu kręcił się jakiś koleś w sutannie (w czarnej dżalabiji) i coś tam gadał o cenach, ale uznaliśmy go za jakiegoś konkurencyjnego kolektora albo naganiacza podbijającego turystom cenę.
         Zadowoleni z ustalonej z chłopaczkami niskiej ceny, usiedliśmy na miejscach, plecaki kładąc na kolanach, aby nas dodatkowo nie skasowali. Niestety okazało się, że kręcący się tu i ówdzie „ksiądz” w sutannie był właścicielem marszrutki i jej w dodatku jej kierowcą, a dwaj młodzi chłopacy siedzący z przodu byli tylko postronnymi osobami, jeżdżącymi na trasy ze swoim ojcem/wujkiem/szwagrem/kolegą. Nakupowali sobie cukierków czy innych słoneczników i przez całą drogę nic tylko jedli.
          Po półtoragodzinnej jeździe byliśmy już w Ma'anie, i tak jak się spodziewaliśmy, to co ustaliliśmy z młodymi łakomczuchami nie miało żadnej mocy wiążącej. Na nic się nie zdały nasze protesty. Trzeba było zapłacić cenę księdza, oczywiście odpowiednio wyższą. I znowu wyszliśmy jak Zabłocki na mydle.
          Małe podsumowanie. Kombinowany transport wyszedł dość średnio. Wielokrotna zmiana środków transportu może i by była opłacalna, gdyby na każdym kroku nikt nas nie oszukiwał i nie robił w konia. Z każdym kolejnym busem i każdą kolejną marszrutką, zwiększała się ilość okazji do okantowania nas. Z tego co policzyliśmy, na tych wszystkich wyłudzeniach, nie wydawaniu reszty, zawyżaniach cen itp. straciliśmy drugie tyle co za same bilety. Gdybyśmy byli świadomi, jak to się wszystko potoczy, rozważylibyśmy wzięcie taksówki znad Morza Martwego do samej Petry – cenowo wyszło by prawie tyle samo, a było by szybciej i wygodniej.
      Zbliżało się popołudnie, do Petry został ostatni 30 kilometrowy odcinek. Po dzisiejszych ekscesach, kierowców i marszrutkarzy mamy po dziurki w nosie. Udało nam się nakłonić na zabranie się do Wadi Musa razem z żołnierzem w jego prywatnym samochodzie. Wsiedliśmy do auta i już po chwili pędziliśmy jakąś polną drogą do celu. Krajobraz za oknem wydawał się dosyć monotonny – zero roślinności, same głazy, pustki, kamieniste wzniesienia, piach, gdzieniegdzie jakiś wąwóz. Raczej ciężkie warunki do życia.
          Wadi Musa (po arabsku dosłownie Dolina Mojżesza) to niewielka turystyczna miejscowość, bardzo podobna do syryjskiego Tadmor w pobliżu Palmyry. Jest tu dużo hoteli, hosteli, restauracji, sklepów z pamiątkami itp. Kierując się wskazówkami od napotkanych pod górą Nebo Polaków, udajemy się do hostelu 'Valentine Inn'. W przewodniku również przychylnie jest napisane o tym miejscu, jest to ponoć ulubione miejsce turystów z plecakami (nie mylić z turystami z walizeczkami na kółkach do samolotu!).
          Ceny też mają znośne. Pokój dwuosobowy za 10 żydów, dach za 2. Jak szaleć to szaleć - decydujemy się na opcję minimum na dachu, bez dodatkowego materaca ani pościeli, śniadania ani kolacji. Rooftop bardzo skromny, wręcz ascetyczny – po prostu nic tutaj nie ma, goła ziemia. Nawet zadaszenia ani jakiejkolwiek ochrony przed słońcem. Jest za to łazienka z prysznicem i cieknącym kiblem w stylu europejskim z zepsutą spłuczką. Nie w takich okolicznościach już jednak spaliśmy, więc te nieco spartańskie warunki nie robią na nas żadnego wrażenia. Oprócz bardzo niskiej ceny, dach oferował on także wspaniały widok na zachodzące słońce nad górami Petry. Takiego widoku jak tutaj nie dostanie się w żadnym hotelowym pokoju z klimatyzacją.
         Mimo braku wygód, dach był bardzo popularnym miejscem - szczególnie upodobali je sobie Polacy. Poza naszą czwórką, stacjonowała tam dwójka z Warszawy (podróżująca po Bliskim Wschodzie w piątkę) oraz kolejna para z Krakowa. Nigdzie indziej tak jak w Wadi Musa i Petrze nie spotkaliśmy tylu rodaków. Wymieniliśmy się doświadczeniami z naszych podróży po Syrii i Jordanii, w tym także z dojazdu do Stambułu z Polski. Oprócz naszego szlaku przez Przemyśl, Ukrainę, Rumunię i Bułgarię, Krakowiacy polecali również pociąg relacji Kraków – Sofia. Może na pierwszy rzut oka nie wydaje się on tani, ale biorąc po uwagę wygodę i w sumie porównywalną końcową cenę jak w przypadku dojazdu kombinowanego, to jest to ciekawa opcja do rozważenia na przyszłość.
          Chyba zostaniemy tutaj nieco dłużej niż planowaliśmy. Na początku chcieliśmy z rańca zwiedzić raz-raz Petrę i szybko, jeszcze tego samego dnia udać się na położoną niedaleko pustynię Wadi Rum. Plan ten był bardzo napięty i ciężki do zrealizowania ze względu na brak odpowiedniego transportu. Jedyny autobus do Wadi Rum odjeżdżał bowiem o godzinie 6.20 spod naszego hostelu. Zostaniemy więc cały jutrzejszy dzień w Wadi Musa, a autobusem na pustynie pojedziemy pojutrze rano.
          Po odświeżeniu się udaliśmy się jeszcze na krótko na miasto. Niestety – spotkał nas szok. Ceny w sklepach i w restauracjach robione były pod zachodnich turystów a nie pod polskich studentów. Wszystko jest 2-3 razy droższe niż normalnie. Każdy produkt w sklepie kosztuje wielokrotność jednego dinara, czasami połówki. A przez to, że jordańskie dinary to bardzo mocna waluta (1 JD = 5 zł), bardzo odczuwamy to na naszych kieszeniach. Przyparci głodem, poszliśmy do miejscowej restauracji na tradycyjną arabską szwarmę. Niestety czegoś tak niedobrego dawno nie jedliśmy. Kebab był strasznie suchy i obsypany jakimiś syfnymi przyprawami. Do picia dali nam jeszcze stęchłą i śmierdzącą kranówę. Ohyda. Gdy wychodząc złapał nas koleś domagający się dodatkowej kasy za jakiś kradziony keczup z McDonalda, myśleliśmy że zaraz dojdzie do rękoczynów. Zdegustowani wróciliśmy na nasz spartański aczkolwiek przytulny rooftop.
          W ogóle jakoś ta Jordania jako kraj nie przypadła nam do gustu. Taksówkarze oszukują, ceny wysokie, jedzenie nie najlepsze, ludzie jakoś mniej gościnni i wszyscy tylko chcą tych żydów. Może po prostu mamy pecha i trafiamy na niewłaściwych ludzi, ale różnicę między Jordanią a Syrią widać gołym okiem.

Brak komentarzy: