środa, 21 kwietnia 2010

21-szy dzień podróży, czyli powrót do Aleppo (przez Damaszek)

        Nie da się ukryć, że nasza wyprawa na Bliski Wschód powoli dobiega końca. Jeszcze tyko dwa dni w Syrii, po czym będziemy już w drodze powrotnej do domu. Dzisiaj jednak chcemy dostać się do Aleppo, zahaczając po drodze o Damaszek. Marszrutka z Maaluli dowiozła nas na sam główny dworzec. Jak to na każdym większym dworcu, przed wejściem sprawdzają nas wykrywaczem metali i prześwietlają nasze bagaże. Kupno biletów na autobus do Aleppo nie stanowi najmniejszego problemu. To najbardziej popularna trasa w tym kraju. Przejazd oferuje wielu biur podróży, prywatnych jak i państwowych – można więc poświęcić nieco czasu, aby poszukać tańszego przewoźnika.
         Po około pięciu godzinach drogi (z postojem w Homs) byliśmy już w Aleppo na dobrze nam znanym dworcu Al-Ramuseh, położonym za miastem niedaleko stadionu piłki nożnej. Wsiedliśmy w pierwszy lepszy zielony autobus jadący do centrum i po niedługim czasie, kiedy na horyzoncie pojawił strzelisty budynek rządowy (jedyny „drapacz chmur” w całym mieście), byliśmy na miejscu.
         Byliśmy piekielnie głodni, od rana praktycznie nic nie jedliśmy, nie licząc jakichś okropnych suchych ciasteczek na dworcu. Jednak pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę hostelu Spring Flower (po arabsku Zahrat al-Rabie), w którym zatrzymaliśmy podczas wcześniejszej wizyty w Aleppo. Mieliśmy szczęście – choć w hostelu był dużo większy ruch niż przedtem i większość miejsc była zajęta, to udało nam się dostać trzyosobowy pokój z balkonem, nawet ten sam co mieliśmy poprzednim razem. Młody chłopaczek z obsługi chciał od nas nieco więcej pieniędzy, ale wystarczyło powołać się na właściciela Usamę i cena została po staremu. Zostaniemy tutaj na dwa noclegi.
         Kiedy sprawa noclegu została rozwiązana, pozostała do rozwiązania kwestia zaspokojenia głodu. Długo szukaliśmy restauracji do której przyprowadzili nas spotkani na samym początku pobytu w Aleppo studenci. Krążyliśmy ulicami i zaułkami dzielnicy chrześcijańskiej (dzielnica łatwa do odróżnienia – alkohol w sklepach oraz kobiety bez hidżabów), lecz niestety owej restauracji nie znaleźliśmy. Znaleźliśmy za to co innego, a raczej kogo innego - Koreankę Kim, którą poznaliśmy wcześniej w Damaszku. Co za nieoczekiwane spotkanie. Pogadaliśmy trochę, opowiedzieliśmy o naszym kilkudniowym wypadzie do Jordanii. Kim bardzo dziękowała nam za polecenie jej Aleppo – gdyby nie nasze rady nie trafiła by do tego ciekawego miasta. Po posiłku udaliśmy się z powrotem do dzielnicy muzułmańskiej, aby powłóczyć się trochę po sukach i bazarach.
        Dziś był dzień targowy, wszystkie stragany i stoiska były więc otwarte, nawet mimo późnej już pory. W sumie to nie mieliśmy zamiaru niczego kupować – jeszcze będziemy mieli na to czas jutro bądź pojutrze. Kręcąc się wśród niezliczonych uliczek i sklepików, patrzyliśmy z ciekawości na oferowane towary. Sprzedawcy na różne sposoby próbowali nawoływać i nakłaniać do kupna, a przynajmniej do obejrzenia lub dotknięcia towaru. Pewien młody chłopak był w tym mistrzem. Prowadził stoisko z różnymi tkaninami, szalami jedwabnymi, chustami kaszmirowymi i paszminowymi. Chłopak długo zachwalał swoje towary i pięknie opowiadał o ich licznych zaletach. Nieźle się też targował – znał prawie wszystkie sztuczki i jak to się mówi miał „niezłą bajerę”. Wziął nawet jakiś szalik ze straganu konkurencji i podpalił jeden koniec zapalniczką. Syntetyczne włókna szybko osmoliły się i zaczęły wydawać nieprzyjemny smród spalenizny. To samo zrobił ze swoimi szalami. Dzięki szlachetnemu połączeniu jedwabiu z kaszmirem, szale były odporne na działanie płomienia. Tym pokazem „kupił” nas, a my kupiliśmy po kaszmirowej chuście. Wróżymy mu świetną karierę handlowca.
         Opuszczając suki wychodziło się prosto na mały skwerek tuż przed wejściem do Cytadeli. Było tu ulokowanych dziesiątki małych kawiarenek i restauracyjek. Wszystkie były jednak mocno oblężone i ciężko było znaleźć wolny stolik. Zasiedliśmy przy jednym na herbatkę i fajkę. Naszym „wungielmajstrem”,
czyli kolesiem od rozpalania fajki i uzupełniania rozżarzonych węgielków w nargili został sympatyczny chłopak z młodzieńczym wąsikiem, modnie ubrany w obcisłą czarną koszulę z cekinami i wystylizowany na łyżwiarza figurowego. Funkcja wungielmajstra była dosyć wymagająca – trzeba było lawirować między stolikami i zaklętymi rewirami z małym gorącymi kociołkiem i zmieniać szybko wypalające się w fajkach węgle, ale również można było za to napalić się do woli gratis, ściągając „machy” od klientów.
         Oprócz rozpalającego fajki wungielmajstra, w kawiarni było też kilka innych profesji. Byli zwykli kelnerzy przyjmujący zamówienia i roznoszący dania, był też szef sali i szef wszystkich kelnerów – Jasyr. Jak tylko był jakiś problem, wszyscy biegli do Jasyra. Jasyr to, Jasyr tamto. To Jasyr ustalał (bardzo elastyczne) ceny i zbierał pieniądze za rachunki.
        Lecz nawet Jasyr miał swoich szefów. W końcu sali w rogu, przy zacienionym i zadymionym stoliku siedział Boss. Boss ogólnie nic nie robił - siedział taki, pił kawę, palił pety, a wszyscy do niego potulnie podchodzili, zostawiali kasę i się rozliczali – szef sali Jasyr, koleś roznoszący kawę, herbaciarz, nawet małe dzieci sprzedające orzeszki. Wszystkich miał w garści.
         Aach, jak przyjemnie... Jeszcze dwa dni temu spaliśmy pod gołym niebem na pustyni, a dziś rozsiadamy się przy fajce i herbatce jak jacyś baronowie. Po tych paru dniach zaciskania pasa i podróży w spartańskich warunkach, trzeba było odrobinę poszaleć i odreagować.
        Dochodziła już północ, a mimo to przed Cytadelą były tłumy. Ludzie siedzieli przy stolikach w kawiarenkach albo na murkach, rozmawiali, palili nargile, popijali herbatę. Fenomenem było dla nas to, że nikt nie tu pił alkoholu, a ludzie nadal się świetnie bawili. Gdyby u nas nie sprzedawano alkoholu, o tej porze wszystkie knajpy i kawiarnie dawno by świeciły pustkami.

Brak komentarzy: