Po około pięciu godzinach drogi (z postojem w Homs) byliśmy już w Aleppo na dobrze nam znanym dworcu Al-Ramuseh, położonym za miastem niedaleko stadionu piłki nożnej. Wsiedliśmy w pierwszy lepszy zielony autobus jadący do centrum i po niedługim czasie, kiedy na horyzoncie pojawił strzelisty budynek rządowy (jedyny „drapacz chmur” w całym mieście), byliśmy na miejscu.
Byliśmy piekielnie głodni, od rana praktycznie nic nie jedliśmy, nie licząc jakichś okropnych suchych ciasteczek na dworcu. Jednak pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę hostelu Spring Flower (po arabsku Zahrat al-Rabie), w którym zatrzymaliśmy podczas wcześniejszej wizyty w Aleppo. Mieliśmy szczęście – choć w hostelu był dużo większy ruch niż przedtem i większość miejsc była zajęta, to udało nam się dostać trzyosobowy pokój z balkonem, nawet ten sam co mieliśmy poprzednim razem. Młody chłopaczek z obsługi chciał od nas nieco więcej pieniędzy, ale wystarczyło powołać się na właściciela Usamę i cena została po staremu. Zostaniemy tutaj na dwa noclegi.
Opuszczając suki wychodziło się prosto na mały skwerek tuż przed wejściem do Cytadeli. Było tu ulokowanych dziesiątki małych kawiarenek i restauracyjek. Wszystkie były jednak mocno oblężone i ciężko było znaleźć wolny stolik. Zasiedliśmy przy jednym na herbatkę i fajkę. Naszym „wungielmajstrem”,
czyli kolesiem od rozpalania fajki i uzupełniania rozżarzonych węgielków w nargili został sympatyczny chłopak z młodzieńczym wąsikiem, modnie ubrany w obcisłą czarną koszulę z cekinami i wystylizowany na łyżwiarza figurowego. Funkcja wungielmajstra była dosyć wymagająca – trzeba było lawirować między stolikami i zaklętymi rewirami z małym gorącymi kociołkiem i zmieniać szybko wypalające się w fajkach węgle, ale również można było za to napalić się do woli gratis, ściągając „machy” od klientów.
czyli kolesiem od rozpalania fajki i uzupełniania rozżarzonych węgielków w nargili został sympatyczny chłopak z młodzieńczym wąsikiem, modnie ubrany w obcisłą czarną koszulę z cekinami i wystylizowany na łyżwiarza figurowego. Funkcja wungielmajstra była dosyć wymagająca – trzeba było lawirować między stolikami i zaklętymi rewirami z małym gorącymi kociołkiem i zmieniać szybko wypalające się w fajkach węgle, ale również można było za to napalić się do woli gratis, ściągając „machy” od klientów.
Oprócz rozpalającego fajki wungielmajstra, w kawiarni było też kilka innych profesji. Byli zwykli kelnerzy przyjmujący zamówienia i roznoszący dania, był też szef sali i szef wszystkich kelnerów – Jasyr. Jak tylko był jakiś problem, wszyscy biegli do Jasyra. Jasyr to, Jasyr tamto. To Jasyr ustalał (bardzo elastyczne) ceny i zbierał pieniądze za rachunki.
Lecz nawet Jasyr miał swoich szefów. W końcu sali w rogu, przy zacienionym i zadymionym stoliku siedział Boss. Boss ogólnie nic nie robił - siedział taki, pił kawę, palił pety, a wszyscy do niego potulnie podchodzili, zostawiali kasę i się rozliczali – szef sali Jasyr, koleś roznoszący kawę, herbaciarz, nawet małe dzieci sprzedające orzeszki. Wszystkich miał w garści.
Aach, jak przyjemnie... Jeszcze dwa dni temu spaliśmy pod gołym niebem na pustyni, a dziś rozsiadamy się przy fajce i herbatce jak jacyś baronowie. Po tych paru dniach zaciskania pasa i podróży w spartańskich warunkach, trzeba było odrobinę poszaleć i odreagować.
Dochodziła już północ, a mimo to przed Cytadelą były tłumy. Ludzie siedzieli przy stolikach w kawiarenkach albo na murkach, rozmawiali, palili nargile, popijali herbatę. Fenomenem było dla nas to, że nikt nie tu pił alkoholu, a ludzie nadal się świetnie bawili. Gdyby u nas nie sprzedawano alkoholu, o tej porze wszystkie knajpy i kawiarnie dawno by świeciły pustkami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz