poniedziałek, 22 marca 2010

18-ty dzień podróży, czyli bosą stopą przez Czerwoną Pustynię

        Wyspać się na szczycie naszego spartańskiego dachu niestety nie było kiedy. Wstać trzeba było nieco po piątej, gdyż już o szóstej przyjeżdżał jedyny (!) autobus jadący na pustynię Wadi Rum. Aż się wierzyć nie chciało, takie turystyczne miejscowości, zbijające tyle kasy na turystach, łączył ledwie autobus jeden na dzień. Autobus (taka większa marszrutka) tani też nie był (5 żydów od osoby), ale wyboru innego nie było. Oprócz zabrania ludzi spod hostelu Valentine Inn, autobus zajechał też pod parę innych hoteli i zgarniał czekających na parkingach chętnych. Już w autobusie pytali się nas, u kogo zapisaliśmy się na tour. Tour? Jaki znowu tour?
         Po jakiejś godzinie drogi dotarliśmy na początek czerwonej pustyni Wadi Rum. Zatrzymaliśmy się w Visitors Center. Tutaj należało zakupić bilety wstępu (cena o dziwo tylko 2 żydy, ale ma się to w najbliższym czasie zmienić - oczywiście in plus). Gdy wysiedliśmy razem z innymi ludźmi z autobusu, od razu zrobiło się wokół nas zainteresowanie. Zaczepiający nas co chwilę okoliczni Arabowie i Beduini pytali się, gdzie nasz przewodnik i co z naszym tourem. Tour to taka organizowana wycieczka po pustyni, obejmująca przejazd jeepem lub wielbłądem po bezdrożach, a oprócz tego często nocleg w namiocie i rano śniadanie. 
        Ceny były według nas za bardzo wygórowane (zaczynały się od 30 dżidi od osoby wzwyż, w zależności od atrakcji), choć słyszeliśmy opowieści od spotkanych podróżników, że mimo wszystko opłaca się zapisać na taką wycieczkę i na pewno nie będzie się tego żałować. My mieliśmy jednak inne plany. Planowaliśmy bowiem iść przez pustynie pieszo.
  •    Pieszo?! - Arab zrobił wielkie oczy. - Nie możecie iść. Nikt nie chodzi pieszo na pustynie. Jedźcie ze mną na tour, mam wielbłądy, tanio, cena studencka!
        Arabowie nie mogli zrozumieć, jak ktoś mógłby zrezygnować z ich wspaniałej oferty. Próbowali też wmawiać nam, że do wędrówki po pustyni wręcz wymagany jest dobry przewodnik. Byliśmy jednak nieugięci. Takie osoby jak my widocznie nieczęsto się trafiały – ludzie woleli mieć wszystko zorganizowane i o nic się nie martwić, i broń Boże nie przemęczać się, łażąc w słońcu z ciężkim plecakiem. Nasza konsekwencja w odmowie skorzystania z touru coraz bardziej denerwowała przedsiębiorczych Beduinów.
  • Jak dalej będziecie się tak zachowywać, to nikt was nie zabierze na wycieczkę!
        Cóż, o to nam właśnie chodziło, aby spróbować czegoś na własną rękę. Kiedy ostatni obrażony Arab oddalił się, my skierowaliśmy się w stronę ostatniego sklepu w wiosce Rum. Zakupiliśmy prowiant (dieta Małysza, tj. bułki z bananem) i solidny zapas wody. Nie ma przebacz, każdy dostał przydział obowiązkowy po 4 butelki na głowę plus to co we własnym zakresie. Miejmy nadzieję, że starczy i nie pomrzemy. Te dodatkowe kilogramy znacząco obciążały nasze plecaki. Pozostało już tylko przygotować odpowiedni strój, zawiązać na głowie kefiję, osłonić kark od słońca, wysmarować twarz kremem, zarzucić ciężki plecak i w drogę!
         Z Visitors Center pobraliśmy całkiem ciekawe i dokładne mapki, przedstawiające wszystkie ciekawsze miejsca mieszczące się na pustyni. Posiłkując się mapą oraz wskazówkami spotkanych wcześniej rodaków, obraliśmy marszrutę. Mieliśmy zamiar jak najszybciej dostać się do Kanionu Khazali (nr 2 na załączonej mapce), leżącego parę kilometrów na południe od wioski Rum, zahaczając po drodze o źródło Lawrenca z Arabii (nr 1 na mapce). Tam chcieliśmy przeczekać w cieniu najgorsze słońce, po czym ruszyć ponownie w poszukiwaniu dogodnego miejsca na nocleg i wyruszyć już bez plecaków na zwiedzanie okolicy. Następnego dnia rano opuścilibyśmy pustynię.
         O ile obraz typowej pustyni w głowie przeciętnego człowieka to nic tylko żółty piasek aż po horyzont i ewentualnie jakaś fatamorgana, to z Wadi Rum jest zupełnie inaczej. To pustynia inną niż wszystkie. Z jej czerwonych piasków wyrastają masywne ściany skalne oraz wysokie samotne ostańce. Pustynne ciepłe wiatry gnając ziarnka piasku tworzą wielkie czerwone zaspy oraz charakterystyczne sfalowania. Gdzieniegdzie wystają resztki spalonych słońcem ostrokrzewów. Daleko na horyzoncie na przemian z bezkresnymi pustkowiami i równinami majaczą wysokie pasma górskie. Słowem, zapiera dech w piersiach! 

  
         Wyruszamy z wioski. Trzymamy się lewej (wschodniej) strony szerokiej doliny, idąc wzdłuż masywnej skalnej ściany. Jest jeszcze dosyć wcześnie, więc słońce jest nisko i skały zapewniają mam nieco cienia. Na wprost przed nami zaczyna już widać cel pierwszego etapu naszej wędrówki – Kanion Khazali. Na pierwszy rzut oka, dzieli nas do niego nie więcej godzina drogi – wydaje się na pewno szybko do niego dojdziemy. Mamy o tyle szczęście, że będąc jeszcze relatywnie blisko wioski, stąpamy po utwardzonych śladach od opon jeepów. Z czasem jednak ilość śladów wyraźnie się zmniejsza – samochody jadące do Khazali wybierają raczej krótszą drogę na wprost. My idziemy trochę dłuższą drogą, ale przynajmniej w cieniu.
         Po dobrych kilkudziesięciu minutach dotarliśmy na kraniec skalnej ściany. Była to swoista brama do właściwej części Wadi Rum – Khor El Ajram, rozległego piaszczystego pustkowia. Wychodząc ze skalnej doliny i opuszczając bezpieczny cień, przed nami rozpościerał się wspaniały widok na całą okolicę. Wadi Rum stała przed nami otworem!
         W oddali widać było wysokie góry, a na wprost, jak na dłoni, samotnie wystawał z czerwonego piasku masyw Kanionu Khazali. Nie chcąc tracić czasu i dobrego tempa, czym prędzej wyruszamy, aby zdążyć jeszcze przed silnym południowym słońcem.
         Czerwony piasek staje się coraz bardziej rzadszy, coraz bardziej luźny i kopny. Nasze ciężkie, objuczone zapasami wody plecaki sprawiają, że z każdym krokiem buty coraz głębiej zapadają się w piachu. Stawiamy coraz mniejsze kroki, a mimo to trzeba włożyć w marsz naprawdę dużo wysiłku. Dodatkowo, wędrujące po bezchmurnym niebie słońce zaczyna mocniej grzać....
         Idziemy i idziemy, a Kanion w ogóle się nie przybliża! Zupełnie jakby nasz umysł zaczął płatać figle. Przez te ogromne, puste przestrzenie aż po horyzont i wyrastające samotnie wielkie skalne masywy wydaje się, że coś jest blisko, a tak naprawdę jest oddalone jeszcze o wiele, wiele kilometrów. Percepcja i poczucie odległości są tu całkowicie zaburzone. To gorsze niż niesławna fatamorgana.
         Zbliżamy się do wielkiej czerwonej zaspy zalegającej naprzeciw Kanionu. Ma ona już być ostatnim odcinkiem wędrówki. Wystarczy się tylko na nią wspiąć... Niestety to, co w oddali wydawało się niewielką zaledwie zaspą, z bliska było już ogromną i wysoką wydmą. Podejście pod nią okazało się iście morderczą przeprawą. Nogi zapadały się tak, że im bardziej się zapieraliśmy, tym bardziej osuwaliśmy się z piaskiem w dół wydmy. Krok do przodu, dwa do tyłu. Na szczęście resztkami sił udało nam się jakoś wspiąć na górę. Na szczycie okazało się, że czeka nas jeszcze spory kawałek. A przecież to już miało być tu!
         Wyczerpującą wędrówkę ratowały pustynne krajobrazy. Były po prostu takie, że szczęka opada. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego. Rozglądając się w około, można było odnieść wrażenie, że znajdowaliśmy się na Marsie. Nic dziwnego, pustynia Wadi Rum, służyła jako scenografia do wielu filmów o lądowaniu na Czerwonej Planecie. I tylko rosnące z rzadka suche kikuty ostrokrzewów zdradzały, że to jednak nie Mars, a Ziemia.
         Nareszcie kanion! Przebyta odległość nie była zbyt wielka – może z 8km, ale dodać do tego duże obciążenie, palące słońce i niewygodny, kopny piasek, to wszystko to sprawiało, że wędrówka po pustyni była bardzo wyczerpująca.
         Idziemy dalej. Mijamy obozowisko Beduinów – kilka namiotów razem z zagrodą wielbłądów, parę samochodów. Jest to częste miejsce postoju dla większości wycieczek i tourów. Nikt tu piechotą z wioski nie idzie - turyści wybierają przede wszystkim wygodne jeepy oraz czasami wielbłądy. Czym prędzej lokujemy się w zacienionej rozpadlinie. Z ulgą zrzucamy plecaki i zalegamy na skalnej półce. 
       Odpoczynek należy nam się jak nigdy. Leżymy w szczelinie kanionu, beztrosko zajadając bułki z bananami. Co jakiś czas podjeżdżają kolejne zorgani- zowane wycieczki i koło nas przetaczają się tabuny ludzi. Nie ma co, Kanion jest naprawdę ciekawym i wartym zobaczenia miejscem. Szkoda tylko, że ci wszyscy turyści poznają to miejsce jedynie po łebkach, powierzchownie, nie mając szansy na jakąś głębszą eksplorację. Przyjeżdżają jeepem, trochę pooglądają z zewnątrz, a już przewodnik patrzy na zegarek i każe się zbierać, bo pora ruszać na następny obiekt. Większość osób poprzestaje tylko na obejrzeniu paru petroglifów tuż przy samym wejściu. A najciekawsze pozostaje ukryte w głębi.
         Kanion Khazali przypomina bardzo wąwóz as-Siq Petrze. Też jest bardzo wysoki i wąski na ledwie parę metrów, choć może nie aż tak spektakularny. Aby dostać się do środka, trzeba wykazać się nie lada umiejętnościami – dostępu bronią strome, niemalże pionowe ściany i kilkumetrowe półki skalne, na które się trzeba wspiąć. Na końcu kanionu czeka jednak nagroda - malownicza i bardzo przyjemna polanka. Było by to idealne miejsce na nocleg – pięknie położone, zacienione, ukryte przed wzrokiem miejscowych Beduinów. Niestety przez owe przeszkody terenowe wąwóz był niemalże niemożliwy do przejścia z plecakami. Może gdybyśmy mieli liny, udało by nam się wciągnąć po nich plecaki...
         Dochodziła 14-ta. Siła słońca osiągnęła swoje apogeum. Wędrówka po pustyni w taką porę była by samobójstwem, dlatego dalszą część dnia przeznaczamy na odpoczynek na skałkach. Wprawdzie chcieliśmy pierwotnie poszukać jeszcze jakieś lepsze miejsce na obozowisko i nocleg, ale chyba nie znajdziemy nic lepszego, a iść z tymi okropnymi plecakami nigdzie dalej nie zamierzamy.
         Po paru godzinach, gdy siła słońca zdecydowanie osłabła, postanowiliśmy wybrać się na mały spacer po okolicy. Mapka z Visitors Center wskazywała wiele wartych uwagi miejsc, ale niestety nie mieliśmy tyle czasu by zobaczyć je wszystkie. Zdecydowaliśmy się na wędrówkę czerwonym szlakiem na Strefę Czerwonych Wydm. Potem okrążylibyśmy skalny masyw i skierowali z powrotem w stronę Kanionu Khazali. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się wrócić na zachód słońca do obozu – podobno te na pustyni są niesamowite i wprawiają w zachwyt każdego.
         Bez ciążących plecaków szło się zupełnie inaczej, bardzo lekko. Wiał nawet lekki ciepły wiaterek. Szło się bardzo przyjemnie, chociaż kopny piasek w dalszym ciągu utrudniał nieco marsz. Złudzenie optyczne znowu dawało się we znaki. Zastanawialiśmy się, z której strony okrążyć wielką, zasłaniającą cały horyzont górę. Zdawała się ona leżeć w połowie planowanej drogi od naszego obozowiska. Jednak po jej obejściu, ta niby wielka góra okazała się małym, nic nie znaczącym pagórkiem na środku pustyni. Wystarczyło odwrócić wzrok na Kanion Khazali, żeby ujrzeć, że nawet nie przebyliśmy jednej czwartej dystansu.
         Po około godzinnym marszu, dotarliśmy na przeciwległą stronę równiny Khor El Aljram. Pod skalnymi ścianami często można było zauważyć obozowiska – te większe, rozstawione na stałe, jaki i również te rozkładane tylko na sezon. Idąc wzdłuż ściany i zagłębiając się w skalną dolinę, dotarliśmy do wspomnianej Strefy Czerwonych Wydm. (Sand Dunes Area, nr 4 na mapce). Trzeba przyznać, że to nazwa dosyć trafna. O ile na pozostałej części pustyni piasek był jasnoczerwony, z pomarańczowymi i żółtymi odcieniami, to tutaj piasek był iście krwisty i czerwonopurpurowy. Razem z postrzępionymi kamieniami tworzył on rozległe i wysokie nasypy. Coś niesamowitego. Gdybyśmy wiedzieli o tym miejscu wcześniej, właśnie tutaj skierowalibyśmy nasze pierwsze kroki i rozbili obóz.
        Wspinaczka na okazałe wydmy nastręczała jednak nieco trudności. Gdy wspięliśmy się na jeden szczyt, naszym oczom ukazywały się kolejne i kolejne wzniesienia do pokonania. Z czasem trafiliśmy też na skalne urwisko. Mieliśmy do wyboru albo spróbować drogi na przełaj przez skałki, albo nadłożyć drogi i iść na około. Rozdzieliliśmy się, aby sprawdzić który wariant lepszy, ale i tak w końcu wyszło na jedno – urwisko okazało się nie do pokonania, trzeba było zawrócić i iść okrężną drogą, kontynuując wędrówkę przez wydmy. Mimo wszystkich trudów, warto było! Jak to dobrze, że nie zabraliśmy się z żadną wycieczką ani tourem. Jaki jeep by ci tutaj wjechał? Żaden!
Eskapada była bardzo owocna, lecz niestety zajęła nam więcej czasu niż planowaliśmy. Do obozu w kanionie Khazali dotarliśmy już po zachodzie słońca. Szkoda, bo właśnie region Khazali jest jednym z tzw. Sunset Sites. Jest to miejsce, gdzie na zachodniej stronie jest luka w skałach aż do linii horyzontu, dzięki czemu widać zachodzące słońce w całej okazałości. Ominął nas piękny widok – zza skał widać było już tylko blednącą w ciemności pomarańczową łunę.
         W obozie rozpaliliśmy ognisko i przygotowaliśmy sobie na camping gazie pyszną kolację. Wprawdzie mieliśmy tylko ryż, bo sosy już nam się skończyły, ale nawet taki skromny posiłek bardzo nam smakował. Położyliśmy się spać pod gołym niebem. Takiej ilości gwiazd jak w Wadi Rum nie uświadczy się nigdzie indziej. Tutaj, na środku pustyni, z dala od świateł cywilizacji, widać było ich po prostu setki (a może nawet tysiące).

Brak komentarzy: