czwartek, 25 marca 2010

19-ty dzień podróży, czyli szybki powrót do Damaszku


        Noc była bardzo ciepła. Opowieści o temperaturach poniżej zera na pustyni można włożyć między bajki. Być może po części jest to prawda, ale nie o tej porze i nie w tej okolicy. Niestety nie mogliśmy sobie dłużej pospać. Jeszcze przed pojawieniem się pierwszych promieni słońca musieliśmy już wstawać – o godzinie ósmej odjeżdżał pierwszy i jedyny autobus z Visitors Center za wioską Rum.
         Było jeszcze ciemno i widać było gwiazdy, choć na wschodzie zaczynał już się brzask. Szybko złożyliśmy nasz obóz i spakowaliśmy plecaki. Niedługo potem ruszyliśmy w drogę powrotną przez środek czerwonej pustyni. Kiedy słońce wychyliło się już zza linii horyzontu, świt nadawał wszystkiemu niesamowitą, tajemniczą poświatę. Nasze sylwetki kładły długie cienie na pofalowanym pomarańczowym piasku. Oprócz nas zaczęły wychodzić na powierzchnię rozmaite mieszkające na pustyni żuczki, chrząszcze i jaszczurki. Pustynia – jeśli można by tak powiedzieć – powoli budziła się do życia.
         Droga powrotna zajęła nam dużo mniej czasu niż planowaliśmy, szło się o niebo lepiej niż wczoraj. Po części była to zasługa lżejszych, odciążonych plecaków, a z drugiej strony panującemu jeszcze delikatnemu porannemu chłodowi (czyli 30 stopni a nie 40).
         Żegnamy już Wadi Rum. Pustynia ta to naprawdę rewelacyjne, zapierające dech w piersiach (dosłownie) miejsce. Tutaj trzeba przyjechać. Jednak zamiast brania krótkiej, napiętej programowo wycieczki, warto poświęcić tu nieco więcej czasu. Pustynia Wadi Rum jest tego warta. Można zaryzykować stwierdzenie, że jest nawet ciekawsza od samej Petry.
         Wioska Rum powoli budziła się do życia. Pasterze pędzili ospałe wielbłądy po ulicach i wyganiali je na suche pastwiska. Dotarłszy na skraj wioski, zatrzymaliśmy pierwszego lepszego jadącego w kierunku Visitors Center jeepa. Zanim jednak zdążyliśmy pogadać z Arabem, do głosu doszedł siedzący obok 12-letni dzieciak. Nie odpowiadając na nasze Salaam Alejkum, od razu rzucił: „Five dinar!”. Dzieci już od małego nauczone są, jak sępić kasę od zagranicznych. Ojciec na szczęście okazał się być bardziej uprzejmy. Skarcił dzieciaka za jego chamskie zachowanie i zgodził się nas podwieźć nas za darmo. Jechał właśnie do Visitors Center aby zgarnąć umówionych na wycieczkę turystów. Zapakowaliśmy się na specjalnie przygotowaną krytą daszkiem pakę i po chwili ruszyliśmy. Jadąc na pace toyoty wśród piaszczystych krajobrazów i hulającego ciepłego wiatru, czuliśmy się jak owi turyści, który płacili ciężkie pieniądze za taką przejażdżkę. Wrażenia były zapewne podobne.
 
        
        Komunikacja publiczna w Jordanii jest niestety na niezadowalającym poziomie – zwłaszcza jeżeli chodzi o częstotliwość odjeżdżających autobusów. Z Visitors Center mogliśmy się dostać jedynie z powrotem do Petry, lub czekać parę godzin na jakiś autobus do Akaby na południe, czyli zupełnie w przeciwną stronę niż chcieliśmy. Jechanie teraz do Petry w sumie miało sensu. Jeżeli chcieliśmy być dziś wieczorem w Ammanie, powinniśmy próbować dostać się w pobliże głównej autostrady – a więc najlepiej do miasta Ma'an. Słabą komunikację z Wadi Rum można tłumaczyć tym, że ogromna większość przyjeżdżających tu ludzi ma wszystko zorganizowane – jeepa, wielbłąda, przewodnika, nocleg, śniadanie, transport. Tylko my jak takie sieroty wszystko robimy na własną rękę. Wygląda na to, że znowu jesteśmy skazani na przejazd kombinowany - czyli autostopem, marszrutkami, nogami i czym tylko się da.
         Do skrzyżowania z autostradą zabraliśmy się na pace kolejnego pickupa. Pożegnaliśmy się z kierowcą i nie pozostało nic innego jak stanąć przy drodze i zacząć łapać przejeżdżające autobusy i samochody. Mimo że droga ma teoretycznie status autostrady, to porównać ją można było do nieco szrszej drogi ekspresowej. Owszem, była szeroka, a asfalt był dość równy i nawet bez dziur, ale oprócz tego nie było żadnej infrastruktury – barierek, ekranów ochronnych, wiaduktów, bezkolizyjnych węzłów i skrzyżowań. Co ciekawe, na tej arabskiej autostradzie często można było spotkać za to progi zwalniające. Poza oczywistym denerwowaniem kierowców, ich cel pozostał dla nas zagadką.
         Na nieszczęście rzadko kto się zatrzymywał. Liczyliśmy, że może uda nam się złapać jakiś rejsowy autobus z Akaby albo tir, ale nic z tego. Rozpędzone kolosy ani myślały aby zatrzymać się po grupkę podróżników. Kierowcy samochodów osobowych tradycyjnie wyciągali ręce po pieniądze. Mając w pamięci to jak niedawno nas cwaniaki ciągle oszukiwali w drodze do Petry, postanowiliśmy iść w zaparte i nie płacić grosza, udając biednych studentów z Europy Wschodniej.
  • Poor Students! No money!
        Kierowcy byli zdziwieni, jak to możliwe, że podróżowaliśmy bez pieniędzy. Musieliśmy tłumaczyć im też, na czym polega autostop na zachodzie – u nas raczej nikt za podwiezienie autostopowicza pieniędzy nie weźmie.
         Stop wyraźnie nam nie szedł, więc postanowiliśmy się podzielić na dwójki i łapać samochody zatrzymujące się na stacji benzynowej. To była bardzo dobra decyzja – nie minęło 15 minut a już Kuba z Maćkiem siedzieli w kokpicie tira jadącego aż do samego Ammanu – to prawie 300km. My z Mariuszem nie mieliśmy tyle szczęścia, ale udało nam się zabrać Kijanką do położonego o godzinę drogi Ma'anu. Mogliśmy dalej próbować szczęścia na wylocie z miasta, ale dla pewności zahaczyliśmy jeszcze o dworzec autobusowy – a nuż coś będzie jechać. I nie myliliśmy się. Wystarczyło tylko wejść na teren dworca i już zaczepił nas bezzębny kolektor szukający pasażerów.
  • Amman? Szybko szybko, za niecałe 10 minut odjeżdża autokar!
        Cena była przystępna – zaledwie 2,5 żyda (+1 za bagaże). Zapakowaliśmy więc bagaże do luku i czekaliśmy rychły na odjazd. Potem jeszcze trochę poczekaliśmy, a później jeszcze trochę. Teoretycznie mieliśmy wyjechać według planu, ale trzymający nad wszystkim pieczę kolektor (a przede wszystkim nad kasą) czekał, aż zapełni się cały duży pekaes. Zupełnie jakby to była jakaś marszrutka. Ciekawe jakby było, gdyby np. w Polsce pociągi odjeżdżały tylko wtedy, kiedy w środku będzie komplet pasażerów?
            Dopiero po dobrej godzinie brodaty kierowca, wyglądający na gitarzystę ZZ Top ruszył w drogę. Dostaliśmy SMS od chłopaków – są już w Ammanie i znaleźli tani autobus do Damaszku. Niestety nie mogą dla nas zarezerwować ani kupić biletów, gdyż do tego niezbędne są paszporty. Musieliśmy być przed piątą w stolicy. Może zdążymy. 
             Tempo mieliśmy nie najgorsze, ale przez to opóźnienie i ciągłą redukcję prędkości na progach oraz obowiązkowy postój w zaprzyjaźnionej knajpie, do Ammanu dotarliśmy na styk. Za 20 minut mieliśmy być na dworcu Abdali. Wzięliśmy taksówkę i dosłownie w ostatniej chwili zdążyliśmy dotrzeć do biura przewoźnika i zakupić bilety. Do autobusu wsiedliśmy o 17.01 i zaraz potem wyruszyliśmy. Uff. Opuszczamy już Jordanię, ale nie ma tego złego - niedługo znowu będziemy w Syrii!
             Na granicy jordańsko-syryjskiej standardowa odprawa graniczna. Musimy sami załatwić wszystkie formalności – biegać z paszportami, kupować znaczki wizowe i załatwiać pieczątki. Za wyjazd z Jordanii, podobnie jak z Syrii, musimy zapłacić dodatkowo 5 żydów. To jest skandal. Nie dość że płacimy duże pieniądze za wizę wjazdową, wydajemy krocie na oszukańcze taksówki i na życie, to jeszcze na granicy muszą nas oskubać? To oni prędzej powinni nam zapłacić te 5 dinarów.
             Żegnamy Jordanię, żegnamy uśmiechniętego króla Abdullaha. Niedługo potem wita nas poważna i zatroskana twarz Bashara al-Assada.
             Udało się! Dziś przebyliśmy prawie 500 kilometrów. Dostaliśmy się tu z południa Jordanii, prawie z samego wybrzeża Morza Czerwonego. Co by nie mówić, cieszyliśmy się, że znowu byliśmy w Syrii. Jordania może nie była aż taka zła, ale wystarczyło wyjechać na 5 dni, aby zatęsknić do tego niepowtarzalnego syryjskiego klimatu.
             Do Damaszku dotarliśmy około 22 w nocy. Wysiedliśmy na jakimś totalnym „wygwizdowie”, razem z nami Jasmine, Niemka spod Lipska poznana w autobusie. Nie mieliśmy zielonego pojęcia gdzie jesteśmy. Pytaliśmy się jakichś miejscowych ludzi jak dojechać do centrum, ale nawet oni za bardzo nie wiedzieli jak nam pomóc. Wskazywali jakieś autobusy jadące donikąd, albo kazali czekać na jakiejś ciemnej drodze po której nic nie jeździ. Zniecierpliwieni, wsiedliśmy w pierwszy lepszy zielony autobus, nie będąc pewnymi gdzie nas wywiezie. Długo jechaliśmy przez jakieś przedmieścia, lecz jak tylko zobaczyliśmy przez okno charakterystyczną zabudowę centrum oraz wielkiego betonowego molocha, wiedzieliśmy już, że jesteśmy w domu i nie zginiemy!
             Ochoczo udaliśmy się w stronę sprawdzonego hostelu Al-Rabie. Okazało się jednak, że wszystkie miejsca były zajęte! Wszystkie pokoje i całe dormitorium na dachu. Podobno w pozostałych hostelach też nie jest najlepiej z miejscami...
             I faktycznie. Odwiedziliśmy resztę hosteli znajdujących się w okolicy i wszystkie miały komplet. Al-Ghazal zajęty, Al-Haramain zajęty, Al-Saada zajęty. Hotelarze żartowali, że jak bardzo chcemy, to możemy położyć się na karimatach na dziedzińcu, ale pochodząca ze Wschodnich Niemiec Jasmine już nie.
             Co się stało przez te 5 dni? Skąd wzięło się tylu nowych ludzi? Skąd ten nagły brak miejsc? Czyżby szykowała się noc pod gołym niebem? Wprawdzie wczoraj (właściwie to był cały czas ten sam dzień) spaliśmy na piachu na pustyni i byliśmy już nieźle zaprawieni w boju, ale centrum Damaszku to co innego. Nie będziemy jak menele spać na ławce, co sobie jeszcze o nas pomyślą. Poza tym była z nami Jasmine, która też wolała by się dziś wyspać w prawdziwym łóżku.
             Zwiedziliśmy chyba wszystkie tanie hostele w centrum w okolicy wielkiego betonowego molocha. Choć nasza sytuacja nie wróżyła nic dobrego, nie mogliśmy odmówić sobie wizyty w naszym ulubionym barze z falafelami i świeżo przygotowanym Banana Milkiem. Dochodziła już dwunasta, a bar ciągle był otwarty i funkcjonował na pełnych obrotach.
             Nie pozostało nam nic innego, jak poszukanie jakiegoś miejsca w hotelu dla miejscowych Arabów. Na ilość hoteli nie można było narzekać, ceny kształtowały się różnie w zależności od standardu – od zawszonych i zapchlonych obskurnych hotelików dla drobnych handlarzy i cwaniaczków, do pięciogwiazdkowych luksusowych hoteli dla baronów i szejków. Niestety w dalszym ciągu był problem z miejscami. Dopiero za którymś razem udało nam się znaleźć w miarę dobry hotel - New Promise (Nowa Obietnica) - we w miarę rozsądnej cenie. Za pokój pięcioosobowy (nasza czwórka plus Jasmine) z łazienką i klimą zapłaciliśmy łącznie 2000 Sypów, czyli tylko o 50 więcej od osoby w porównaniu z dachem w Al-Rabie. Pokój okazał się być bardzo przyzwoity, choć Jasmine twierdziła, że widziała w łazience karalucha.

    Brak komentarzy: