sobota, 20 marca 2010

17-ty dzień podróży, czyli Indiana Jones i Skarbiec Faraona

      Noc była nieco chłodna, spać nie dawała też wkurzająca i cieknąca spłuczka. Na dodatek, ktoś w nocy zarzygał cały kibel. Podłoga, deska, muszla, wszystko było urąbane resztkami żarcia. Niestety rano nikt nie chciał się przyznać do tego bałaganu. Nawet straszliwie skacowany Kanadyjczyk, który wstawał w nocy i wydawał z łazienki dziwne odgłosy, też teraz zarzekał się, że to nie on. 
      Dziś mamy cały dzień na zwiedzanie Petry. Petra jest najsłynniejszym obiektem tury-stycznym w całej Jordanii, a może i na całym Bliskim Wschodzie. Do tego starożytnego miasta tajemniczych Nabatej-czyków, pełnego skalnych grobowców przyjeżdżają tłumy z całego świata, wabione unikalną aurą i niezwykłym położeniem tego miejsca. 
       Przez cały dzień mamy zamiar wszystko dokładnie obejść. Powinniśmy dać rade, ale podobno teren Petry jest tak rozległy, że nawet poświęcając kilka dni wszystkiego się nie zobaczy. Bilety są za to bardzo drogie. Za jednodniowy należy zapłacić aż 21 żydów (30 USD, za dwudniowy niewiele więcej). Podobno parę lat temu były jeszcze zniżki studenckie, ale zrezygnowano z nich. Pewnie pomyśleli, że jak ktoś już tutaj przyjedzie, to i tak bez patrzenia wyda grubą kasę za wstęp.
       Ponieważ czeka nas dużo chodzenia w słońcu, to podążając za radą Polaków z dachu, kupujemy zawczasu zapas wody na cały dzień. Podobno już na terenie Petry za butelkę wody kasują 2 żydy, czyli 4x drożej niż w mieście. Wejście do Petry znajduje się około dwóch kilometrów od naszego hostelu, należy iść cały czas w dół główną drogą. W Visitors Center kupujemy nasze bilety oraz zaopatrujemy się w różne mapki i prospekty. Bilet należy mieć cały czas przy sobie, gdyż podobno strażnicy na koniach często je sprawdzają.
       Początek kompleksu wyglądał dosyć niepozornie. Ścieżka powoli zagłębiała się w szerokiej dolinie. Na jej bokach można było spotkać pierwsze próby ingerencji człowieka w skalne ściany – wydrążone w kamieniu groby oraz tzw. Bloki Dżinów. Ponieważ turystyka tu kwitnie, na ścieżce jest też mnóstwo osiołków i innych wielbłądów, które w asyście Beduinów wożą na grzbietach lub w rikszach wygodnych zachodnich turystów.
       Po kilkudziesięciu metrach w dół ścieżki szeroka dolina zaczęła się zwężać, by w końcu całkowicie się zmniejszyć do zaledwie niewielkiej szczeliny. Właśnie oto zaczynał się As-Siq – kręty i bardzo wąski wąwóz prowadzący do wnętrza starożytnej Petry. Wejście do miasta było bardzo dobrze ukryte i tylko nieliczni wiedzieli o jego istnieniu. Przez ten wysoki na kilkadziesiąt metrów wąwóz niegdyś przepływała rzeka, która doprowadziła do poszerzenia tektonicznej rozpadliny i nadała ostateczny kształt As-Siq. Wąwóz wił się i meandrował między skałami, co rusz zakręcając i odsłaniając co ciekawsze formy skalne, jaskinie, jamy, pieczary, grobowce. Spacer tym wąwozem to naprawdę niezapomniane przeżycie.
       Po blisko półtora kilometra, na końcu krętego wąwozu ukazał się monumentalny Skarbiec Faraona. Obraz tej wyłaniającej się zza zakrętu pięknie zdobionej budowli jest bodajże najsłynniejszym ujęciem w całej Jordanii. El Chazne Faraoun, czyli Skarbiec Faraona to wizytówka Petry i najbardziej znany zabytek. Fasada tej wysokiej na blisko 40 metrów budowli zdobiona jest klasycznym portalem oraz pięknie zakończonymi kolumnami. Najbardziej powalające jest to, że cała budowla została wycięta i wykuta z jednego kawałka litej skały. Nic tu nie jest dobudowane – nawet podtrzymujące fronton kolumny są z tego samego kamienia. Niesamowite są też same skały z których wykuto Skarbiec - mają one piękną tęczową strukturę. Są koloru różowo-czerwono-pomarańczowego i tworzą niezwykłe, ciekawe formy geologiczne oraz fantazyjne i wielobarwne wzory.
       Wnętrze skarbca jednak rozczarowuje – po prostu nic tu nie ma. Ci, którzy naoglądali się Indiany Jones'a, mogą czuć się nieco zawiedzeni. Świętego Grala tutaj nie ma, jest za to dosyć duża choć pusta sala z idealnie prostopadłościennymi murami.
       Jak nie trudno się domyślić, przed fasadą Skarbca po prostu roi się od turystów. Łażą wszędzie i wszędzie ich pełno, tak więc jak ktoś chce sobie zrobić ładne zdjęcie bez nieproszonych gości w kadrze, to życzę powodzenia. Oprócz wszechobecnych turystów kręcą się także niezwykle nachalni Beduini, a to wciskający jakieś beznadziejne naszyjniki i koraliki, a to namawiający na przejażdżkę na zwierzątku. Do wyboru wielbłąd lub osioł. Można rzec, że mieści się tutaj prawdziwy zwierzęcy węzeł komunikacyjny. Do wyboru jest kilka tras. Najbardziej popularnym szlakiem jest oczywiście przejażdżka przez wąwóz as-Siq, chociaż często ludzie wybierają też trasę na grzbiecie osła do wyżej położonych partii Petry. Postoje te omijaliśmy szerokim łukiem. Może dlatego, że z powodu obecności tak dużej liczby zwierząt, wokół było pełno odchodów. Wszystkie ważniejsze szlaki też były uwalone oślim łajnem, że aż trzeba było bacznie manewrować wśród stromych stopni.
       Chcąc oddalić się od tego zbiegowiska, wybraliśmy mniej uczęszczaną trasę na tzw. Wyżynę Ofiarną (Sacrificial High Place). Jest to najwyżej położone miejsce Różowego Miasta. Szlak wiódł stromymi wykutymi stopniami wśród skał, żlebów i głazów. Idąc szlakiem w górę, co chwila trzeba było się zatrzymywać. Jednak to nie zmęczenie zmuszało nas do postoju, tylko ciągle pojawiające się fenomenalne widoki. W ogóle nie opłacało się chować aparatu, prawie zawsze po paru krokach znaleźć można było jakiś ciekawy do uwiecznienia pejzaż lub kadr. Co rusz mijaliśmy poukrywane gdzieś w szczelinach i rozpadlinach grobowce z charakterystycznymi nabatejskimi schodkami w górnej części portalu. Trzeba zaznaczyć, że Petra jest nieco mylnie nazywana przez wszystkich skalnym miastem. Może miasto tutaj kiedyś i było, ale obecnie nie został z niego kamień na kamieniu. Prawie wszystkie te wydrążone w skale budowle to pozostałości grobowców.
       Hulający w wyższych partiach gór wiatr powoduje erozję skał, odsłaniając tym samym piękne, zapierające dech w piersiach i nie spotykane nigdzie indziej niesamowite różowo-pomarańczowe formy piaskowca. Skały tworzą wspaniałą rewię kolorów, odcieni, form, faktur, wzorów. Są one idealnym dopełnieniem do nabatejskich budowli i to właśnie one nadają temu miejscu ten niepowtarzalny wydźwięk, klimat i koloryt.
       Na samym szczycie Wyżyny Ofiarnej w sumie nic nie ma, może poza dwoma obeliskami i piękną panoramą na całą Petrę oraz okolicę. Doskonale widać skalną dolinę, w której Nabatejczycy wybrali sobie miejsce na dom. W otaczających ją skalnych ścianach można doliczyć się dziesiątek, jeśli nie setek fasad grobowców, w tym znanych Grobów Królewskich. Ciekawe, czy już archeolodzy zbadali je wszystkie dokładnie. Może jeszcze gdzieś się jakieś uchowały, zapomniane i ukryte, nie splądrowane przez nikogo, czekające tylko na odkrycie dla współczesnego świata.
       Dojście na Wyżynę Ofiarną poza możliwością delektowania się ciekawymi widokami, ma jeszcze jedną zaletę. Ponieważ dojście jest nieco długie i trochę męczące, omija się tym samym tłumy turystów, którzy gromadzą się jedynie przy nie wymagających wysiłku najpopularniejszych miejscach (Skarbiec i ruiny amfiteatru). Daje to też możliwość przejścia całego kompleksu nieco od tyłu, luźniejszą i mniej oklepaną drogą.
       Na szlakach swoje stoiska z pamiątkami porozstawiali wszę- dzie Beduini. Nie można przejść stu metrów, żeby nie natrafić na jakiegoś. Nawet jak się mówi konsekwentnie „nie”, to i tak będą łazić, i namawiać aby przynajmniej popatrzyć na ich podejrzanej jakości towar. Najbardziej utkwił w pamięci obraz biednych beduińskich dzieci sprzedających kamienie. Tak, kamienie. Takich kolorowych, co ich pełno wszędzie dookoła się walało. Jak by komuś nie chciało się schylić pod nogi i podnosić, to mógł sobie takiego kamyczka kupić za jednego żyda.
       Powoli schodząc z Wyżyny ofiarnej dotarliśmy w końcu do „poziomu zero”, by niedługo potem znowu zacząć wspinać się w górę. Tym razem kierowaliśmy się do tajemniczego monastyru – zwanego tutaj Ad-Deir. Kamienisty szlak był znacznie bardziej uczęszczany. Świadczyły o tym między innymi tony leżącego na stopniach łajna. Byliśmy też co chwila mijani przez idące do góry osiołki z turystami. Droga zajmowała teoretycznie koło godziny, do przejścia w 45 minut. Na szczęście częste zakręty i urozmaicony teren ofiarowały nieco cienia i pozwalały na krótki odpoczynek (nie muszę chyba dodawać jest upał i słońce strasznie pali).
       Monastyr to olbrzymia skalna budowla, bardzo podobna do osławionego Skarbca. Wycięta z jednego bloku skalnego, posiada podobny portal i wsparty na kolumnach fronton. Niestety niezbyt fortunne położenie i utrudnione dojście sprawia, że nie jest on taki rozsławiony i popularny jak Skarbiec. W sumie, to Monastyr jest nawet dużo większy. Jest też nieco gorzej zachowany i trochę poniszczony – tutaj na górze wiatry są większe i erozja zrobiła swoje. Nazwa Monastyr wzięła się z tego, że podobno w czasach bizantyjskich chrześcijanie zrobili w środku świątynię. Do dziś nie jest jasne pierwotne przeznaczenie tej budowli, ale najprawdopodobniej był to grobowiec jakiejś ważnej persony.
       Będąc już tak wysoko można się skusić również na widoczek – informowały o tym liczne znaki i drogowskazy, oferujące „Magnificent view of a lifetime!”. Wystarczyło jeszcze parę(set) metrów podejść w górę na szczyt wzniesienia. Hasła były nieco przereklamowane, ale widok niczego sobie, ładnie widać było okoliczne łańcuchy górskie, a nawet odległą Pustynię Arabską.
       Pora była się zbierać. Na szczęście zejście na dół zajęło nam tylko chwilę, chociaż trzeba było manewrować między mozolnie wspinającymi się osłami wiozącymi grube baby. Wkrótce potem dotarliśmy do ruin właściwego miasta. Trudno to nazwać miastem – z budynków „mieszkalnych” lub użyteczności publicznej nie został kamień na kamieniu, albo właśnie sterta chaotycznie rozrzuconych tu i w ówdzie kamieni i nic nie znaczących resztek. Groby za to zachowały się doskonale, więc sumie do Petry bardziej pasuje termin nekropolia aniżeli skalne miasto. Idąc starym decumanusem (główna droga w miastach rzymskich), na wprost przed nami majaczyły w oddali Groby Królewskie. Minęliśmy po prawej resztki jakiejś świątyni, a niedługo potem dotarliśmy do ruin amfiteatru. Na szlaku zrobiło się gęściej. Po prawej stronie widać było ponownie Skarbiec Faraona – to właśnie tutaj jest największy punkt zborny i tłok jeśli chodzi o turystów.
       Grobowce Królewskie są jednymi z najbardziej okazałych grobów Petry. Na uwagę zasługują groby: Urny, Jedwabny, Koryncki i Pałacowy. Każdy z nich jest na swój sposób unikalny. Niestety fasady zostały wyraźnie nadgryzione zębem czasu. Narażone na działanie słońca i wiatrów kolumny czy frontony bardzo zwietrzały, tak że w ledwo dało się rozpoznać ich zarysy.
       Nasza całodniowa wycieczka po Petrze powoli zbliżała się ku końcowi. Została nam tylko jedna rzecz do zrobienia – powrót wąwozem w pobliże głównego wejścia, jednak nie przez as-Siq, a położony nieco dalej i znacznie mniej popularny przełom rzeki Wadi al-Mudhlim. Odnalezienie wejścia do tego kanionu okazało się wcale nie takie proste. Teoretycznie należało iść około kilometra na północ od Grobów Królewskich, mając je cały czas po swojej prawej stronie i szukać w skalnej ścianie jakieś rozpadliny lub wąskiej szczeliny. Musieliśmy parę razy zawracać, gdyż obrana przez nas droga okazywała się ślepym zaułkiem (np. Grób Sextimusa). Na szczęście po parunastu minutach wędrówki wzdłuż wyschniętego koryta rzecznego los zaprowadził nas do celu.
       Kanion al-Mudhlim wyglądał niesamowicie. Drążony był cierpliwie cierpliwie przez stulecia, kropelka po kropelce. Wysoki na kilkadziesiąt metrów, z licznymi meandrującymi i ciasnymi zakrętami o blisko 180 stopni. W najwęższym miejscu szerokość wynosiła niecały metr, więc ledwo się można było przecisnąć. Droga była też nieco trudniejsza i wymagająca. Nie to co pięknie wybetonowany i przygotowany pod turystów kanion as-Siq. Tutaj cały szlak był pozostawiony sile natury. Trzeba było co rusz omijać różne przeszkody, skały i inny materiał niesiony przez rzekę. Należało również wykazać się niezłą sprawnością fizyczną, aby wspiąć się na tarasujące drogę głazy. Koryto co chwila rozszerzało się i zwężało, by w końcu wyjść na w miarę otwartą przestrzeń. Ostatnim odcinkiem do pokonania był wydrążony w skale kilkudziesięciometrowy, pogrążony w ciemności tunel. Został on wykonany już w starożytności, aby skierować tutaj wody opadowe pochodzące z wąwozu As-Siq. Wkrótce dotarliśmy do początku kompleksu. Dla nas był to niestety już koniec tej całodniowej wyprawy. Reasumując, Petra to naprawdę piękne i godne polecenia miejsce. Liczne budowle wykute w skałach – począwszy od Grobowców Królewskich i Monastyru, a skończywszy na okazałym Skarbcu, naprawdę robią niesamowite wrażenie. I do tego te różowo-pomarańczowe fantastyczne wzory i formy skalne. Nie bez kozery Petra jest teraz jednym z Siedmiu Nowych Cudów Świata.
Wprawdzie cena na wstęp jest trochę wygórowana i turystów tutaj pełno (a warto przypomnieć, że środek lata to nie jest tutejsza pełnia sezonu), ale większość z nich poprzestaje na wędrówce wąwozem do Skarbca Faraona i Grobów Królewskich, z rzadka tylko zahaczając o Monastyr Ad-Deir. Owszem, są to nie lada atrakcje i ciężko rzec, że są przereklamowane, ale równie ciekawe miejsca można spotkać z dala od popularnych szlaków. Wystarczy wykrzesać z siebie nieco siły i wspiąć się na Wyżynę Ofiarną oraz zmierzyć się z siłami natury pokonując wydrążony przez rzekę kanion Wadi al-Mudhlim.
       Petra jest bardzo rozległa, ale jeden pełny dzień absolutnie wystarczy aby w spokoju wszystko zobaczyć. Pół dnia – już nie bardzo. Dlatego też te wszystkie fakultatywne wycieczki z Egiptu i bieganie z mapą patrząc nerwowo na zegarek i odliczając czas do odjazd autokaru mijają się z celem i zapewniają tylko powierzchowne poznanie Petry.
       Całodzienna wędrówka bardzo nas wykończyła. Ledwo staliśmy na nogach. Lipcowe słońce ciągle nie dawało spokoju. Po przyjściu do hotelu już niezbyt wiele się działo. Wybraliśmy na żarcie, trochę się pobyczyliśmy, zapisaliśmy się na jutrzejszy autobus na pustynię Wadi Rum, poszliśmy na miasto wymienić pieniądze. Znowu. Jordania jest droga, a Wadi Musa to już szczególnie. Wydajemy ponad dwie dniówki dziennie. Chcemy już do Syrii!

środa, 17 marca 2010

16-ty dzień podróży, czyli Złodziej w sutannie

          Rankiem miejscowi porozjeżdżali się już do domów i mieliśmy całe źródełko z wodospadem dla siebie. Taaaak, ciepła termalna woda to jest jednak to. Wczoraj kiedy przybyliśmy zmęczeni po prawie całym dniu przedzierania się przez górzyste pustkowia w pełnym słońcu, obcowanie z tą wodą było jak z najgorszego koszmaru. Teraz jednak była ona wprost idealna.
          Dziś również mamy dosyć ambitne plany – dotrzeć za wszelką cenę do Petry! Kłopot w tym, że jesteśmy gdzieś daleko na uboczu, daleko od głównej drogi północ - południe. Będziemy musieli wybrać się drogą kombinowaną – na piechotę, autobusami i autostopem, licząc na łut szczęścia i życzliwość kierowców. Do przebycia mamy koło dwustu kilometrów.
          Po zwinięciu obozowiska i porannej herbacie (zagotowanie gorącej wody z "termalnej" rzeczki trwało dosłownie chwilę), zeszliśmy na dół do drogi i ruszyliśmy asfaltem wzdłuż zbocza i wybrzeża Morza Martwego. Na jego drugim brzegu widoczna była Palestyna, a właściwie teren Autonomii Palestyńskiej. Jest prawie jak na pustyni. Same skały, kamienie, piach, czasem jakieś uschnięte drzewko. Ponieważ jest to strefa nadgraniczna, idąc drogą wzdłuż skalistego brzegu co chwila mijaliśmy jakieś budki strażnicze lub posterunki żołnierzy i wozy bojowe uzbrojone w ckm-y. Żołnierze jednak wyglądali na dość znudzonych, i nawet nie zainteresowali się jak przechodziliśmy obok. Wychylili się tylko na moment by ocenić niebezpieczeństwo, by po chwili znowu schować się do cienia.
          Według niezbyt dokładnej mapy z przewodnika, idąc cały czas asfaltówką na południe, musieliśmy dostać się do najbliższego skrzyżowania, a później odbić na wschód na Al-Karak. Stamtąd dostać się do Tefili, potem do Al-Szaubak, a stąd było już blisko do Wadi Musa, czyli Petry.
          Po prawej błękit Morza Martwego, po lewej strome zbocze, u góry piekące słońce, a przed nami droga której końca nie widać. Nie mamy zbytnio wyjścia i pierwszy odcinek musimy iść na piechotę. Próbujemy zatrzymać każdy mijający nas samochód. Ruch nie jest zbyt duży (w sumie to jest znikomy), więc każdy widziany z daleka samochód wywołuje u nas poruszenie. Niestety nikt się nie zatrzymuje. Rozpędzone do maksymalnej prędkości wielkie tiry tylko nas mijają ze świstem. To jeszcze można zrozumieć, ale przejeżdżające puste osobówki trochę nas denerwowały, szczególnie kiedy kierowcy, zamiast się zatrzymać, trąbili na nas i machali uśmiechając się.       
         Po jakiejś godzinie marszu na drodze pojawił się także i taksówkarz. Rozpoznając w nas turystów i łatwy do zdobycia szmal, zaproponował podwiezienie do samej Petry za jakąś astronomiczną kwotę. Zbyliśmy go, ale kierowca nie chciał się odczepić. Widocznie nie chciał przepuścić okazji do zarobienia kilku groszy. Negocjacje toczyliśmy w ruchu przez szybę – my powoli szliśmy i konsekwentnie zbijaliśmy cenę, a no toczył się równolegle do nas i podawał swoją. Po kilkuset metrach przekomarzania się w końcu przystał na 4 żydy na podwiezienie do skrzyżowania na Al-Karak. Zawsze coś.
         Na umówionym miejscu taksówkarz skory był podwieźć nas dalej aż do samego miasta, oczywiście za dodatkową opłatą. Taryfiarzowi jednak podziękowaliśmy i poszliśmy na drogę dalej łapać stopa. Nie minęło 30 sekund, a już siedzieliśmy w przestronnym mikrobusie jadącym do Al-Karak.
       Droga wiodła ostro pod górę. Wspinaliśmy się stromymi serpentynami, zostawiając z tyłu błękitną taflę Morza Martwego. Najciekawsze było to, że po paru kilometrach samochodowej górskiej wspinaczki znaleźliśmy się na wysokości 0 m n.p.m.! To właśnie była jordańska dolina ryftowa i największa na świecie depresja.
          Dotarliśmy do Al-Karak. Jest tu nawet jakiś zamek do obejrzenia, ale mieliśmy w głowie inne rzeczy i jeżeli chcieliśmy myśleć o dotarciu dziś do Wadi Musa, musieliśmy kontynuować podróż i ruszać już zaraz. Po krótkiej przerwie na śniadanie rozglądnęliśmy się za jakimś mikrobusem do położonego kilkadziesiąt kilometrów dalej miasta Tafila. W końcu zatrzymał się jakiś arabski kierowca który za łącznie 4 żydy obiecał nas zabrać we wskazane miejsce. Wprawdzie mikrobus nie był opcją tak tanią jak autostop, ale przynajmniej nie będziemy sterczeć bezczynnie i czekać nie wiadomo ile na okazję kiedy czas ucieka. Nie ujechaliśmy nawet dwóch kilometrów, a już kierowca zatrzymał się i oznajmił wskazując palcem, że autobusy do Tafili odjeżdżają z tamtego oto dworca i że musimy się przesiąść.
  • Co?! Chyba sobie żartujesz! Oddawaj nasze pieniądze złodzieju!
         Kierowca ewidentnie chciał nas zrobić w konia. 4 żydy za przejechanie ledwie dwóch kilometrów? Za kogo on nas ma? Na szczęście wystarczyło podnieść nieco głos i pokrzyczeć i wyłożoną kasę odzyskaliśmy. Nie mając wyboru, podeszliśmy na dworzec i znowu zaczęła się cała ta dworcowa masakra i użeranie się z kierowcami busów i taksówkarzami. Cena 1 JD od osoby wydawała się nam adekwatna i tyle mieliśmy zamiar zapłacić. Po jakimś czasie nawołujący pasażerów i zgarniający kasę kolektor też miał dość całego tego targowania i bezskutecznego negocjowania. Mając na karku zniecierpliwionych pasażerów i widząc, że nic nie wskóra i nic z nas nie więcej nie zedrze, zgodził się na niższą cenę. Zapakowaliśmy się do środka, po chwili wsiadł też kolektor i zaczął zbierać pieniądze. Koleś zabrał od nas pieniądze i nie wydając należnej reszty zadowolony uciekł z autobusu.
  • Nasza kasa! Oddawaj złodzieju! Miało być łahad dżidi! Łahad dżidi!
         Niestety na nic się to nie zdało. Strata nie była może duża, ale fakt, że koleś nas chamsko oszukał bardzo nas zdenerwował.. Potem jeszcze zadowolony kolektor kłócił się ze swoim kolegą kierowcą, co zrobić z zarobionymi na nas dodatkowymi pieniędzmi... Co za oszusty.
          Nerwy nieco opadły jak w końcu ruszyliśmy. W trakcie jazdy normalną rzeczą jest, że kierowcy załatwiają po drodze jakieś biznesy i swoje prywatne sprawy. Nie ma żadnego rozkładu jazdy, więc mogą sobie na to pozwolić. Zatrzymują się przy sklepach żeby kupić sobie fajki, wodę, załatwić się, pogadać z kolegą itp. Dopiero gdy pasażerowie zaczynają się denerwować to wracają za kierownicę. Nasz szofer przeszedł jednak wszystkich. Zatrzymał się koło przydrożnego handlarza owocami i zaczął się długo i ostro targować, wręcz krzyczał na młodego bezbronnego chłopaczka i wykłócał się jak tylko mógł o te parę groszy. Trwało to trochę, ale dzięki dodatkowej kasie zdartej z biednych polskich turystów, mógł pozwolić sobie na kupno całej skrzynki owoców opuncji.
          Tafila jest tylko kolejnym przystankiem na naszej drodze do Wadi Musa, stąd też od razu przechodzimy do sedna i rozglądamy się za transportem do kolejnego miasta. Na dworcu stoi dosyć sporo marszrutek jak i dużych klimatyzowanych autobusów. Nikomu się jednak nie spieszyło. Kierowcy wytrzasnęli skądś kanapę i odpoczywali sobie w cieniu, zapominając zupełnie o swoich autobusach czy rozkładach jazdy (których nie ma). Co się kogoś pytaliśmy o Al-Szaubak, to słyszeliśmy, że owszem, ktoś tam pojedzie, ale dopiero jutro. Trudno, skoro nie mogliśmy jechać do Al-Szaubak, to spróbujemy przynajmniej do Ma'anu. Jadąc tam nadkładaliśmy trochę drogi, ale jest to już większe miasto i do tego leżące przy węźle komunikacyjnym przy głównej autostradzie, więc możliwości transportu powinny być dużo większe niż w jakiejś zabitej dechami Tafili.
          Postanawiamy, że tym razem nie damy się oszukać. Zagadaliśmy z jakimiś młodymi kolesiami z mikrobusiku pytając o cenę. Wprawdzie po dworcu kręcił się jakiś koleś w sutannie (w czarnej dżalabiji) i coś tam gadał o cenach, ale uznaliśmy go za jakiegoś konkurencyjnego kolektora albo naganiacza podbijającego turystom cenę.
         Zadowoleni z ustalonej z chłopaczkami niskiej ceny, usiedliśmy na miejscach, plecaki kładąc na kolanach, aby nas dodatkowo nie skasowali. Niestety okazało się, że kręcący się tu i ówdzie „ksiądz” w sutannie był właścicielem marszrutki i jej w dodatku jej kierowcą, a dwaj młodzi chłopacy siedzący z przodu byli tylko postronnymi osobami, jeżdżącymi na trasy ze swoim ojcem/wujkiem/szwagrem/kolegą. Nakupowali sobie cukierków czy innych słoneczników i przez całą drogę nic tylko jedli.
          Po półtoragodzinnej jeździe byliśmy już w Ma'anie, i tak jak się spodziewaliśmy, to co ustaliliśmy z młodymi łakomczuchami nie miało żadnej mocy wiążącej. Na nic się nie zdały nasze protesty. Trzeba było zapłacić cenę księdza, oczywiście odpowiednio wyższą. I znowu wyszliśmy jak Zabłocki na mydle.
          Małe podsumowanie. Kombinowany transport wyszedł dość średnio. Wielokrotna zmiana środków transportu może i by była opłacalna, gdyby na każdym kroku nikt nas nie oszukiwał i nie robił w konia. Z każdym kolejnym busem i każdą kolejną marszrutką, zwiększała się ilość okazji do okantowania nas. Z tego co policzyliśmy, na tych wszystkich wyłudzeniach, nie wydawaniu reszty, zawyżaniach cen itp. straciliśmy drugie tyle co za same bilety. Gdybyśmy byli świadomi, jak to się wszystko potoczy, rozważylibyśmy wzięcie taksówki znad Morza Martwego do samej Petry – cenowo wyszło by prawie tyle samo, a było by szybciej i wygodniej.
      Zbliżało się popołudnie, do Petry został ostatni 30 kilometrowy odcinek. Po dzisiejszych ekscesach, kierowców i marszrutkarzy mamy po dziurki w nosie. Udało nam się nakłonić na zabranie się do Wadi Musa razem z żołnierzem w jego prywatnym samochodzie. Wsiedliśmy do auta i już po chwili pędziliśmy jakąś polną drogą do celu. Krajobraz za oknem wydawał się dosyć monotonny – zero roślinności, same głazy, pustki, kamieniste wzniesienia, piach, gdzieniegdzie jakiś wąwóz. Raczej ciężkie warunki do życia.
          Wadi Musa (po arabsku dosłownie Dolina Mojżesza) to niewielka turystyczna miejscowość, bardzo podobna do syryjskiego Tadmor w pobliżu Palmyry. Jest tu dużo hoteli, hosteli, restauracji, sklepów z pamiątkami itp. Kierując się wskazówkami od napotkanych pod górą Nebo Polaków, udajemy się do hostelu 'Valentine Inn'. W przewodniku również przychylnie jest napisane o tym miejscu, jest to ponoć ulubione miejsce turystów z plecakami (nie mylić z turystami z walizeczkami na kółkach do samolotu!).
          Ceny też mają znośne. Pokój dwuosobowy za 10 żydów, dach za 2. Jak szaleć to szaleć - decydujemy się na opcję minimum na dachu, bez dodatkowego materaca ani pościeli, śniadania ani kolacji. Rooftop bardzo skromny, wręcz ascetyczny – po prostu nic tutaj nie ma, goła ziemia. Nawet zadaszenia ani jakiejkolwiek ochrony przed słońcem. Jest za to łazienka z prysznicem i cieknącym kiblem w stylu europejskim z zepsutą spłuczką. Nie w takich okolicznościach już jednak spaliśmy, więc te nieco spartańskie warunki nie robią na nas żadnego wrażenia. Oprócz bardzo niskiej ceny, dach oferował on także wspaniały widok na zachodzące słońce nad górami Petry. Takiego widoku jak tutaj nie dostanie się w żadnym hotelowym pokoju z klimatyzacją.
         Mimo braku wygód, dach był bardzo popularnym miejscem - szczególnie upodobali je sobie Polacy. Poza naszą czwórką, stacjonowała tam dwójka z Warszawy (podróżująca po Bliskim Wschodzie w piątkę) oraz kolejna para z Krakowa. Nigdzie indziej tak jak w Wadi Musa i Petrze nie spotkaliśmy tylu rodaków. Wymieniliśmy się doświadczeniami z naszych podróży po Syrii i Jordanii, w tym także z dojazdu do Stambułu z Polski. Oprócz naszego szlaku przez Przemyśl, Ukrainę, Rumunię i Bułgarię, Krakowiacy polecali również pociąg relacji Kraków – Sofia. Może na pierwszy rzut oka nie wydaje się on tani, ale biorąc po uwagę wygodę i w sumie porównywalną końcową cenę jak w przypadku dojazdu kombinowanego, to jest to ciekawa opcja do rozważenia na przyszłość.
          Chyba zostaniemy tutaj nieco dłużej niż planowaliśmy. Na początku chcieliśmy z rańca zwiedzić raz-raz Petrę i szybko, jeszcze tego samego dnia udać się na położoną niedaleko pustynię Wadi Rum. Plan ten był bardzo napięty i ciężki do zrealizowania ze względu na brak odpowiedniego transportu. Jedyny autobus do Wadi Rum odjeżdżał bowiem o godzinie 6.20 spod naszego hostelu. Zostaniemy więc cały jutrzejszy dzień w Wadi Musa, a autobusem na pustynie pojedziemy pojutrze rano.
          Po odświeżeniu się udaliśmy się jeszcze na krótko na miasto. Niestety – spotkał nas szok. Ceny w sklepach i w restauracjach robione były pod zachodnich turystów a nie pod polskich studentów. Wszystko jest 2-3 razy droższe niż normalnie. Każdy produkt w sklepie kosztuje wielokrotność jednego dinara, czasami połówki. A przez to, że jordańskie dinary to bardzo mocna waluta (1 JD = 5 zł), bardzo odczuwamy to na naszych kieszeniach. Przyparci głodem, poszliśmy do miejscowej restauracji na tradycyjną arabską szwarmę. Niestety czegoś tak niedobrego dawno nie jedliśmy. Kebab był strasznie suchy i obsypany jakimiś syfnymi przyprawami. Do picia dali nam jeszcze stęchłą i śmierdzącą kranówę. Ohyda. Gdy wychodząc złapał nas koleś domagający się dodatkowej kasy za jakiś kradziony keczup z McDonalda, myśleliśmy że zaraz dojdzie do rękoczynów. Zdegustowani wróciliśmy na nasz spartański aczkolwiek przytulny rooftop.
          W ogóle jakoś ta Jordania jako kraj nie przypadła nam do gustu. Taksówkarze oszukują, ceny wysokie, jedzenie nie najlepsze, ludzie jakoś mniej gościnni i wszyscy tylko chcą tych żydów. Może po prostu mamy pecha i trafiamy na niewłaściwych ludzi, ale różnicę między Jordanią a Syrią widać gołym okiem.

poniedziałek, 15 marca 2010

15-ty dzień podróży, czyli Mojżesz i Cudowe Źródełko

          Dziś czekał nas pracowity dzień. Z samego rana wstajemy i długo dyskutujemy nad planem podróży po Jordanii. Rozważamy wiele możliwości i długo nie możemy dojść do porozumienia gdzie jechać najpierw. Problem leży przede wszystkim w niezbyt rozwiniętej jordańskiej komuni- kacji lub po prostu z jej brakiem. Regularne autobusy kursują tylko między bardzo dużymi miastami (trasa z północy na południe Amman – Aqaba), między pozostałymi miejscowościami jeżdżą już bardzo rzadko – nawet raz dziennie i to o jakichś dziwnych porach. Dodatkowo, dziś jest piątek (czyli niedziela) i połowy autobusów nie ma. Pozostają zawsze taksówki, autostop, własne nogi oraz nowa opcja - jordański 'taxi serwis'.
          Ze względu na ograniczoną ilość czasu, decydujemy się na opcję ekstremalną – chcemy pojechać przez Madabę na górę Nebo, a stamtąd jeszcze dziś dostać się do wybrzeża Morza Martwego, a później do Petry. Ciężko będzie. Ale martwić się będziemy później.
          Pożegnaliśmy się z właścicielem przybytku "Nancy" i udaliśmy się na poszukiwanie właściwego autobusu na dworzec. Zaczepionym miejscowym jednak nie chce się tłumaczyć jaki to numer autobusu i skąd odjeżdża, więc idą na łatwiznę, wskazując taksi. Według nich, nie ma sensu szukać przystanku i tłuc się jakimś zatłoczonym busem kawał drogi, skoro można za niewiele większe pieniądze wsiąść do taksówki, która zawiezie cię tam gdzie chcesz. Tak też robimy. Wsiadając do taryfy, często można dogadać się z kierowcą, czy jechać na licznik, czy po prostu ustalić z góry cenę za przejazd.
          Po chwili byliśmy z powrotem na dworcu Tabadur. Zakup biletów, czekanie na zapeł-nienie mikrobusa (rozkładów jazdy nie ma) i w ciągu pół godziny byliśmy już w Madabie.
          Madaba (biblijne miasto Medeba) to niewielkie miasteczko, w którym w sumie nic nie ma. Jedyne z czego słynie to miasto, to starożytna mozaikowa mapa Palestyny. Mapa ta znajduję się na posadzce w grekokatolickiej bazylice Św. Jerzego. Dużo fragmentów mapy nie zachowało się, ale widać m.in. Jerozolimę, Egipt oraz kilka pomniejszych miast Ziemi Świętej. Są nawet podpisy pod miastami i innymi krainami w języku greckim - wszystkie ułożone z drobnych kamyczków.
Bardziej jednak interesowała nas położona parę kilometrów dalej góra Nebo. Jak podaje Stary Testament, Mojżesz wyprowadzając lud Izraela z Egiptu, po 40 latach błądzenia po pustyni właśnie stamtąd ujrzał Ziemię Obiecaną. Podjechaliśmy kawałek drogi kolejną taksówką za miasto i wyruszyliśmy w stronę Nebo idąc pieszo. Słońce było coraz wyżej na niebie i skwar powoli zaczynał dawać się we znaki. Droga na szczęście nie była wymagająca. Co nas dziwiło, droga na Górę w ogóle nie szła pod górę, tylko cały czas prosto, a nawet lekko w dół. Z wyjaśnieniem tego fenomenu pomogła nam spotkana po drodze czwórka pielgrzymów. Wystarczyło spojrzeć na siebie, a już wiedzieliśmy że mamy do czynienia z rodakami. Kto bowiem zabiera z sobą ciężki plecak z namiotem i idzie 'z buta' zamiast wozić się wszędzie autokarami? Polacy właśnie kończyli swoją podróż po Jordanii, więc nie omieszkali udzielić nam kilku cennych rad oraz namiarów na przyzwoite (czyli tanie) hostele. Wyjaśniła się też tajemnica Góry Nebo. Wzniesienie to ma niewiele ponad 700 metrów n.p.m., ale poniżej znajduje się dolina ryftowa Morza Martwego i największa na świecie depresja, sięgająca nawet do 400m poniżej poziomu morza. Stąd wrażenie, że ze szczytu tego niewielkiego pagórka widać bardzo duże połacie terenu oraz odległe i dalekie krainy.
          Za wstęp na Górę kasują jednego żyda (1 JD). Na szczycie znajduje się sanktuarium poświęcone Mojżeszowi, jest też kościółek z mozaikami podobnymi do tych w Madabie. Ponieważ jest to miejsce święte dla chrześcijan, panuje tu spory ruch – można spotkać dużo pielgrzymek, w tym pielgrzymów z Polski. Miejsce to odwiedził też Papież Jan Paweł II, co upamiętnia okolicznościowy pomnik. Obok znajduje się kolejna kamienna tablica z wyrytą inskrypcją w kilku językach: „Franciszkańska Kustodia Ziemi Świętej / Góra Nebo Siyagha / Memoriał Mojżesza / Chrześcijańskie Miejsce Święte”.
          Na skraju sanktuarium znajduje się wspomniany punkt z widokiem na Ziemię Obiecaną. Marmurowa tablica informuje pątników o wszystkich widocznych z góry miejscach. Są więc wyznaczone kierunki na Jerozolimę, Jerycho, Ramallah, i inne miasta biblijne. Widoczność jest niestety średnia i nie widać minaretów Jerozolimy, które tak mieliśmy nadzieję zobaczyć. Widać za to znakomicie Morze Martwe – to nasz cel minimum do osiągnięcia na dziś. Na oko wygląda to na maksymalnie kilkanaście kilometrów, więc powinno nam się udać.
Sama Ziemia Obiecana wygląda generalnie...nieciekawie. Nic tu nie ma: same pustynie, wzgórza, piasek i kamienie... Nie ma lasów, roślinności. Nie za bardzo można też uprawiać rolnictwo a ani hodować zwierząt, bo po prostu nie ma gdzie i jak. W dole znajduje się Morze Martwe, którego ogromne zasolenie sprawia, że jest całkowicie pozbawione życia. Słowem jałowa pustka... Może w czasach Mojżesza, czyli kilka tysięcy lat temu, trochę inaczej to wyglądało.
          Trzeba było powoli się zbierać. Jeszcze dziś musimy dostać się nad Morze Martwe! Będzie to trochę trudne, zważywszy, że dziś piątek i autobusy nie jeżdżą, a droga z Góry Nebo i tak nie jest jakoś szczególnie uczęszczana (prawie w ogóle). Nie zraziliśmy się tym i ochoczo zarzuciliśmy nasze krowy na plecy. Słońce było już w zenicie i upał zaczynał być nieco uporczywy. Ruszyliśmy asfaltem w dół, coraz bardziej zagłębiając się w ryftowej dolinie.      Próbowaliśmy zatrzymywać mijające nas samochody – głównie wysłużone białe pickupy z wielkimi napisami „TOYOTA” lub „NISSAN” na tylnej klapie. Rzadko jednak ktokolwiek się zatrzymywał, nawet jak miał pusty samochód. Jeżeli już udało nam się zatrzymać jakichś omotanych w kefije Arabów, to zawsze chcieli kasy za podwiezienie. Nawet jeżeli jechali w tym samym kierunku – w dół prowadziła tylko jedna droga. 
 
           Stwierdziliśmy, że idąc jezdnią i wijącymi się asfaltowymi serpentynami nadkładaliśmy za bardzo drogi. Postanowiliśmy więc maksymalnie ją skrócić i iść na przełaj przez wzgórza – kiedyś w końcu i tak doszlibyśmy do asfaltu. Skrót wiódł w dół doliny przez usiane luźnymi kamieniami suche stoki. Należało bacznie uważać, gdzie się stawiało nogi – jeden fałszywy krok na luźny kamień mógł spowodować utratę równowagi, co w połączeniu z ciążącym plecakiem rychło oznaczało upadek. Schodzenie po takich kamieniach wymagało dużo wysiłku i koncentracji. Trzeba było też uważać aby nie wejść sandałami w ostrokrzewy. Ich suche, ostrze kolce bardzo łatwo wbijały się w wystające z sandałów palce i łydki.
           Powoli posuwaliśmy się do przodu, ciągle próbując odnaleźć jakiś bezpieczny szlak. Było to niestety dość utrudnione – aby rozglądnąć się po okolicy i ustalić kierunek bezpiecznego marszu, należało co jakiś czas wspinać się na okoliczne pagórki. Niejednokrotnie musieliśmy zawracać z obranej drogi, bo nagle zza pagórka wyłaniały się przeszkody terenowe nie do przebycia oraz urwiska i strome wąwozy o niemalże pionowych ścianach.
           Po niemałych trudach dotarliśmy w końcu do jezdni asfaltowej. Stromizna się już skończyła, podobnie serpentyny. Ruszyliśmy więc wzdłuż drogi – zawsze była nadzieja, że jakiś samochód się w końcu zatrzyma i nas kawałek podwiezie. Temperatura i piekące słońce już powoli zaczynały dawać nam się we znaki. Na szczęście mieliśmy bardzo dobrą motywację do kontynuowania wędrówki. Z tego co wyczytaliśmy w przewodniku, u wybrzeży Morza Martwego miało znajdować się „malowniczo położone źródełko z wodospadem”, tzw. Źródełko Heroda, położone u wylotu rzeczki Wadi Zarka. To było coś, dzięki czemu nie zważaliśmy na trudy i niewygody i parliśmy do przodu.
          Krajobraz ciągle podobny. Same wzgórza, kamienie, piach, pustkowia. Po drodze mijaliśmy kilka namiotów mieszkających tu Beduinów. Obok namiotów pasło się kilka wychudzonych wielbłądów. Chyba kamienie jadły, bo oprócz wysuszonych ździebeł traw nic tu nie ma. Jak tutaj można żyć? Na takim suchym, jałowym pustkowiu, niemalże na pustyni?
           Czasami los się do nas uśmiechał i któryś z ciągle mijających nas samochodów zatrzymywał się. Udało się zjechać w dół choć parę kilometrów. Niby nic, ale zawsze coś. Droga ponownie zaczęła iść ostro w dół i zaczynały się kolejne serpentyny i stromizny. A my szliśmy. Morze Martwe, które cały czas widać było w oddali, jak na złość w ogóle się nie przybliżało. Szliśmy już ładnych parę godzin, a wydawać by się mogło, że byliśmy ciągle w punkcie wyjścia.
Chcąc uciec od palącego słońca, znaleźliśmy schro -nienie w niewielkiej skalnej szczelinie. Uff, w końcu jakiś cień! Krótki odpoczynek dobrze nam zrobił. Zregenerowaliśmy nieco siły i byliśmy gotowi ruszyć dalej. W końcu czekało na nas malownicze źródełko! I orzeźwiająca, zimna woda! Niestety szło się coraz ciężej... Palące słońce, zmęczenie, ciężar plecaków, ból stóp. Mieliśmy już powoli dość, ale myśl o czekającej nas u kresu podróży nagrodzie pchała nas dalej.
           Po jakimś czasie udało nam się zatrzymać jakiś samochód, a kierowca nie mógł się nadziwić, co my tutaj wyprawiamy na takim odludziu. Chyba wziął nas za szaleńców, bo nikt tutaj się nie zapuszcza na piechotę. Nie mówił co prawda dobrze po angielsku nawet wersji turystycznej, ale jakoś się dogadaliśmy aby zabrał nas do najbliższego skrzyżowania. W samochodzie panował taki chłód i wilgotność, że pot natychmiast zalał nasze ciała. Kierowca poczęstował nas też zimną fantą – to było jak zbawienie. Czuliśmy jak całkowicie zregenowaliśmy stracone „punkty życia” .
      Po dłuższej chwili byliśmy już w jakiejś małej mieścinie koło skrzyżowania. Droga w lewo wiodła w kierunku Morza Martwego i właśnie tam się skierowaliśmy. Do malowniczego źródełka Wadi Zarka zostało już tylko kilka kilometrów. Mieliśmy już dosyć łażenia w tym cholernym słońcu. W inna pogodę z chęcią byśmy jeszcze szli dalej, ale w takim upale momentalnie człowieka opuszczają siły. Poszliśmy jeszcze kawałek wzdłuż drogi i zatrzymała się koło nas taksówka. Albo 'taxi service'. Niestety rola i zasada działania tego rodzaju taksówek pozostała dla nas tajemnicą. Regularni taksówkarze mówili, że oni są tańsi a service droższy, a ci z service'ów oczywiście na odwrót. Cenę podwiezienia do Wadi Zarka negocjowaliśmy dość długo. Tutaj nie ma przebacz. Wszystkie chwyty są dozwolone, łącznie z krzyczeniem i ostentacyjnym zrywaniem negocjacji tylko po to, by po chwili na nowo je podjąć zaczynając z innej perspektywy.
     Stanęło na kilku jordańskich żydach. Wsiedliśmy do taryfy i prawej stronie mogliśmy podziwiać widoczne już w zasięgu ręki błękitne odmęty Morza. Minęliśmy kilka drogich nadmorskich ośrodków z prywatnymi plażami dla turystów (Dead Sea Panoramic Complex i inne). Plaże te były drogie (koło 10 żydów za wstęp), ale za to były wyposażone w prysznice ze słodką wodą. Po kąpieli w Morzu Martwym w tak zasolonej wodzie należało się dokładnie opłukać i zmyć całą sól. Oczami wyobraźni widzieliśmy już jak będziemy kąpać i pluskać się pod wodospadem w chłodnej wodzie – zupełnie jak w reklamie batonów Bounty!
           Dojechaliśmy na miejsce. Trochę dużo ludzi. Nawet bardzo dużo. Miejscowi korzystając z tego, że jest weekend, zjechali się tutaj całymi rodzinami i puszczają głośną muzykę z samochodów. Jest też trochę brudno, wszędzie leży pełno śmieci. Malownicze źródełko też nie okazuje się takie malownicze jak w opisach, przypomina raczej bajoro... Ale nic to, już zaraz wskoczymy do orzeźwiającej wody. Nareszcie! Zwalamy na ziemie byle gdzie plecaki i szybko zrzucamy ubrania. Kamienie trochę nagrzały się od słońca, ledwo da się ustać. Wchodzimy do wody. Hmm, dno też jakby się nagrzało. Zaraz...to woda! Jest gorąca!!! Aaaa!!! Parzy!!!
           To była totalna porażka. Szliśmy tyle kilometrów w słońcu, upale, trudzie i znoju... Nagrodą za nasz wysiłek miała być orzeźwiają źródlana woda. Miało być jak w reklamie, a to jest jakaś obsrana rzeczka, pełno hałaśliwych Jordańczyków, termalne bajoro ze śmieciami, no i beznadziejnie wrząca woda, do której nie da się wejść...
           Byliśmy totalnie załamani. Morale spadło niemal do zera. Nic nam się już nie chciało. Udaliśmy się w cień na tyły jakiegoś walącego się budynku. Nic tylko siąść i płakać... W wisielczych nastrojach przesiedzieliśmy tam do wieczora, przykrywając się karimatami i odcinając od otaczającej nas beznadziei.
          Słońce już prawie zaszło, nareszcie zrobiło się chłodniej i jakoś bardziej znośnie. Mały rekonesans po terenie Źródełka Heroda pozwolił nam obeznać się nieco w sytuacji. Idąc nieco w górę wąwozem, wzdłuż rzeczki Wadi Zarka, można było trafić do nawet całkiem przyjemnego wodospadu. Strumień wody wlewał się z wielkim hukiem do pobliskiego płytkiego zbiornika. Woda na szczęście była tylko gorąca, nie był to taki ukrop jak w bajorze na dole. Można powiedzieć, że ten wodospadzik mógłby być naprawdę przyjemnym miejscem, gdyby nie pewne mankamenty – dużo ludzi i pełno śmieci dookoła. Czy ci Arabowie naprawdę nie wiedzą, że śmiecą sami sobie na własne podwórko? Ilość walających się tu śmieci, brudu i syfu naprawdę przeraża. Jak można było zapaskudzić takie fajne miejsce? To jest naprawdę niepojęte. I najgorsze jest to, że oni nie widzą w tym nic złego. Widocznie tak ma być.
           Byliśmy trochę zdemotywowani i nic nam się nie chciało. Rzuciliśmy gdzieś w kąt nasze plecaki, nawet nie chciało nam się szukać jakiegoś dogodnego miejsca na obozowisko i nocleg. Po prostu zostawiliśmy je gdzie popadnie, zabraliśmy ręczniki i udaliśmy się w dół nad brzeg Morza Martwego. Skoro już tutaj dotarliśmy, wypadało by zażyć kąpieli w tym słynnym akwenie – druga okazja może się już nie powtórzyć. Po chwili przedzierania się przez skałki i zaśmiecony stromy stok, byliśmy już na brzegu. Ludzi pełno. Puszczają na fulla muzykę z samochodów i urządzają sobie arabskie imprezy w męskim gronie. Brzeg, cały kamienisty, pokryty był białą warstewką skostniałej brei – to osadzone z wody sole oraz minerały. Morze Martwe to tak naprawdę nie morze tylko jezioro bezodpływowe. Rzeka Jordan wypłukując po drodze bogate w minerały skały, wprowadza je do jeziora. Ze względu na brak odpływu, dużą temperaturę i parowanie, stężenie roztworu soli podnosi się. Obecnie wynosi ponad 40%. Tak duże zasolenie sprawia, że w Morzu nie żyją żadne zwierzęta ani rośliny. Gdy przypadkowo jakaś ryba dostanie się tutaj razem z nurtem rzeki, natychmiast ginie. Nazwa Morze Martwe wydaje się być bardzo adekwatna.
           Kąpiel w tym morzu to dziwne uczucie. Przez obecność soli w tak wielkich stężeniach, wyporność jest bardzo wysoka i nie sposób się tutaj utopić. Nie trzeba nic robić, całe ciało wypychane jest ku górze z niesamowitą siłą. Niestety zasolenie ma też swoje złe strony. Pływanie sprawia przez to nieco trudności, ale najgorsze jak kropelka wody dostanie się do ust albo do oka. Uczucie jest okropne, bardzo boli i piecze. Strach pomyśleć co by się stało gdyby ktoś się zachłysnął tą toksyczną wodą...
           Po wyjściu z wody nie trzeba wiele czasu aby skóra wyschła. Pozostają na niej jednak drobinki soli i tworzy się jakby biała skorupka. Jest to dosyć nieprzyjemne i niezdrowe, więc jak najprędzej trzeba się opłukać w normalnej słodkiej wodzie. Bogaci turyści z zachodu jeżdżą do drogich płatnych kurortów, nam pozostaje wodospadzik nad zasyfioną rzeczką...
           Uff! Jednak kąpiel w tym wodospadzie rekompensuje wszystko. Można stać godzinami pod tym naturalnym prysznicem i wystawiać swoje ciało na masaż potężnych biczy wodnych. Woda teraz zdaje się być idealna. Jak w jacuzzi. Po kąpieli w gorącej, termalnej wodzie można wyjść na wieczorne powietrze i rozkoszować się tak dawno zapomnianym uczuciem zimna.
       Koło naszego prowizorycznego obozu zrobiło się trochę tłoczno. Miejscowi Jordańczycy bardzo byli ciekawi co to za zagraniczni do nich przyjechali. Ogólnie byli mili, pytali się o dużo rzeczy. Bardzo cieszyli się, że ktoś przejechał taki szmat drogi, tyle tysięcy kilometrów właśnie do ich kraju. Zapadała już noc, a zbierało się coraz więcej ludzi. Czy oni nie mają domów? Też mają zamiar spać pod gołym niebem jak my?
       Zjedliśmy kolację i czekając na kolejną porcję wrzątku na herbatę ulokowaliśmy się na karimatach. Znad wodospadu słychać było coraz głośniejsze krzyki i śpiewy. Tak się tutaj bawią. Sami chłopacy. Spotykają się, sami sobie grają, sami sobie śpiewają. Bez alkoholu i bez dziewczyn. Dla nas wygląda to trochę dziwnie...Zabawa zabawą, ale ileż można? Przez te ich zabawy, hulanki, swawole i głośne śpiewy trwające do rana nie mogliśmy zasnąć. Trochę niefortunnie wybraliśmy miejsce noclegu, bo na środku ścieżki prowadzącej nad wodospad i ciągle ktoś tędy przechodził i nas budził, mówiąc Salam Alejkum.

wtorek, 23 lutego 2010

14-ty dzień podróży, czyli Welcome to Jordan!

Po traumatycznych nocnych przeżyciach chcieliśmy jak najszybciej opuścić ten obskurny przytułek. Spakowaliśmy się czym prędzej i zostawiliśmy plecaki w obejściu, po czym poszliśmy w głąb miasta w poszukiwaniu jakiegoś spożywczaka i udaliśmy się na zwiedzanie amfiteatru. Obiekt był naprawdę okazały. Ten niegdyś wielki ośrodek kulturalny i teatr na kilkanaście tysięcy miejsc (jeden z największych w całym Cesarstwie Rzymskim!) został przemianowany na obronną twierdzę. Gdy po Rzymianach Bosrę przejęli Arabowie z dynastii Umajjadów, do teatru dobudowali fosę i dodali potężne mury obronne. Choć Bosra była początkowo Rzymskim miastem, Rzymianom nic można zawdzięczać. Oprócz wodociągów, kanalizacji, dróg, systemów nawadniania, łaźni, instytucji publicznych, edukacji, medycyny, wprowadzenia ładu i porządku, nie zrobili dla miasta absolutnie nic.
Na trybuny amfiteatru można było wejść kilkoma niezależnymi wejściami znajdującymi się na różnych poziomach. Scena wyglądała imponująco: posiadała trzy wejścia, każde zwieńczone zdobionym portykiem wspartym na korynckich kolumnach. Akustyka była bardzo dobra – nawet w górnych rzędach doskonale było słychać co mówi osoba ze sceny. Rozwiązania architektoniczne i konstrukcyjne starożytnych budowniczych budzą respekt, a wymyślone przez nich rozwiązania mają zastosowanie do dziś na wielkich stadionach i arenach.
Na tyłach teatru znajdują się niezliczone korytarze i spowite w półmroku komnaty, które pełniły również funkcję koszar i baraków. Znajduje się tutaj też jakieś muzeum historyczne, ale tak beznadziejnie urządzone, że to tylko strata czasu.
Bosra to nie tylko ogromny amfiteatr, ale przede wszystkim pozostałości dużego rzymskiego miasta. Jest decumanus (główna ulica wschód-zachód), są łaźnie, są bramy i łuki triumfalne, są kolumnady (także w porządku jońskim), pozostałości nimfeum (fontanny) i inne typowo rzymskie budowle. Wszystko wykonane z czarnego jak smoła bazaltu. Niestety żal było patrzeć, jak te piękne zabytki po prostu marnieją i niszczeją nie zarządzane przez nikogo... Okoliczni mieszkańcy rozkradają wiekowe rzymskie budowle i z bazaltowych głazów budują swoje domostwa. Niektórzy nawet jako element konstrukcyjny wykorzystali starożytne kolumny. Dobrze, jak raz na jakiś czas przyjedzie zagraniczna ekspedycja finansująca prace rekonstrukcyjne, inaczej z Bosrą będzie bardzo krucho.
Po wizycie w Bosrze planowaliśmy teraz opuścić na parę dni Syrię i udać się na południe już do Jordanii. Zostało by jeszcze trochę czasu na Syrię w drodze powrotnej. W 1001 Nocy Cwaniak wraz ze swoim bratem zatrzymywali nas jeszcze i próbowali namówić na jakąś taksówkę na granicę, ale podziękowaliśmy. Stwierdziliśmy, że lepiej nam wyjdzie próbować coś złapać na własną rękę. Nie zawsze takie „koleżeńskie” oferty okazują się korzystne, a już tym bardziej u takich Cwaniaków. Spojrzeliśmy na mapę. Byliśmy oddaleni o paręnaście kilometrów od głównej drogi i nowej autostrady prowadzącej z Damaszku do Ammanu, po której jeździły wszystkie dalekobieżne autobusy. Wsiedliśmy więc do mikrobusika jadącego w kierunku starego przejścia granicznego, a później do kolejnego jadącego do miejscowości Dar'a. Do granicy ciągle było jeszcze z parę kilometrów... Pogłówkowaliśmy nieco i zdecydowaliśmy na skorzystanie z usług nadgranicznego taksiarza, takiego obeznanego ze wszystkimi procedurami na przejściu. Liczyliśmy też przy tym, że nie oszuka nas zbytnio... Chcieliśmy tylko przeprawić się przez granicę do najbliższego miasta, a stamtąd, już z Jordanii, szukać czegoś na Amman.
Niedługo później byliśmy już na granicy i rozpoczęła się mozolna procedura: stanie w okienkach, wypełnianie jakichś kwitów, sprawdzanie paszportów. Za wyjazd z Syrii musieliśmy również uiścić opłatę w wysokości 550 Syp (500 ustawowo i 50 celnikowi do kieszeni żeby nie robił problemów). Do wjazdu na teren Jordanii potrzebna jest wiza – jej koszt to 10 JD (jordańskich dinarów), czyli około 50 złotych polskich. Na szczęście nie trzeba wypełniać szczegółowego wniosku wizowego jak do Syrii, wystarczy położyć kasę na stół i już się ma odpowiedni kwit i naklejkę w paszporcie. Jordańscy strażnicy byli bardzo mili, nawet zaprosili nas do siebie do budki i robili sobie zdjęcia, poradzili także jak zawiązać kefiję w stylu palestyńskim. Do okienka obsługującego ludzi z zagranicy nie było dużej kolejki, większa natomiast panowała do tego obsługującego Arabów. Musieliśmy więc dosyć długo czekać na naszego kierowcę.
Na szczęście obyło się bez problemów i po paru chwilach wkroczyliśmy do Haszymidzkiego Królestwa Jordanii. Jest to monarchia konstytucyjna, a władzę sprawuje król z dynastii Haszymidów - Abd Allah II ibn Husajn, lub po prostu król Abdullah.
Już od granicy wita nas jego uśmiechnięta twarz. Podobnie jak w Syrii, wizerunek władcy jest mocno eksponowany, Jordańczycy jednak potrafią zachować umiar i nie walą wszędzie portretów ile wlezie. Abdullah ma też w porównaniu z syryjskim prezydentem znacznie więcej wariantów portretów i plakatów, a nie tylko dwa na krzyż. Jest więc Abdullah w stroju świeckim, w mundurze polowym, w mundurze galowym, pod krawatem, w dżalabiji i arafatce, z rodziną i dziećmi, a nawet popalający nargilę. Jego twarz wydaje się też bardziej przyjazna od zatroskanego i spoglądającego w przyszłość „ojca narodu” Bashara al-Assada.
Zgodnie z umową, dotarliśmy do pierwszego lepszego miasteczka jordańskiego Al-Ramtha i podziękowaliśmy taksiarzowi za usługi. Gdy jednak wysiedliśmy na dworcu z taksówki, w mig dopadła nas zgraja naciągaczy. Kierowcy prawie się o nas pobili. Krzyczeli, przepychali się, robili wszystko, żeby jechać do Ammanu właśnie z nimi. Prawdziwa masakra. Zdenerwowani całym zamieszaniem, zbyliśmy wszystkich i poszliśmy w cień odpocząć. Gdy sytuacja nieco się uspokoiła, zaczęliśmy negocjacje od nowa.
  • Salaam alejkum. Amman?
  • Amaan? No problem! 4 dżidi, 4 dżidi, 4 dżidi, 4 dżidi! - powiedział kierowca 'kijanki' wskazując na każdego z nas palcem.
  • Noł, for dżidi tugezer !! Łan dżidi, Łan dżidi, Łan dżidi, Łan dżidi! - odpowiedzieliśmy.
  • Ok ok, 3 dżidi !
  • Noł, łi pur students! 1 dżidi! Łahad, łahad, łahad, łahad !
  • Dis gud prajs, student prajs! Tu dżidi, tu dżidi, tu dżidi, tu dżidi !
Łamanym językiem (z liczebników arabskich udało nam się opanować tylko łahad – jeden) jakoś udało nam się dojść do porozumienia . Stanęło na dwóch żydach (nie mylić z Żydami) - tak nazwaliśmy ichnią walutę. Oficjalnie nazywała się jordański dinar lub skrótowo JD, ale miejscowi i tak używali slangowej nazwy dżidi. Negocjacje wygrał miejscowy dresiarz. Zapakowaliśmy się do jego Kijanki i ruszyliśmy w kierunku stolicy (kilkadziesiąt kilometrów). Jak na jordańskiego dresa przystało, koleś gazował, puszczał muzę na cały regulator, grzebał coś ciągle przy radiu i pokrętłach od klimy, szpanował komórą, dzwonił gdzieś i krzyczał przez słuchawkę.Droga minęła na szczęście spokojnie. Po niedługim czasie dotarliśmy na przedmieścia Ammanu. Dresiarzowi niestety nie dało się przetłumaczyć, że nie chcieliśmy jechać na jakiś dworzec na uboczu, tylko do samego centrum – City Center, Downtown, Suk al-Madine. Koleś był jednak nieugięty (nie znał angielskiego) i musieliśmy opuścić auto. Okazało się, że to Karażat Tabadur – jeden z największych dworców autobusowych w mieście. Rzuciliśmy plecaki gdzieś na ziemię i usiedliśmy w cieniu na krawężniku w oczekiwaniu na jakiś transport do miasta. Długo jednak nic nie przyjeżdżało. Dworzec wielki, a ruch praktycznie żaden.
Amman jako miasto też nie wywarł na nas jakiegoś szczególnego wrażenia. Bliskowschodniego ani orientalnego klimatu praktycznie nie było. Miasto jak miasto - po prostu zwykła, duża, zatłoczona metropolia, chociaż trzeba przyznać nieco mniej brudna od tych w Syrii. Zakupiliśmy zapas żydów w kantorze (1USD=0,7 żyda, czyli wychodzi 1 żyd = 5zł), po czym udaliśmy się do pierwszego lepszego baru z szwarmą i falafelem. Nie dość że drogo, to jeszcze żarcie niezbyt smaczne – jadaliśmy już lepsze. Trudno, przynajmniej na jakiś czas zaspokoiliśmy głód.
Uzbrojeni w namiary z przewodnika, zaczęliśmy rozglądać się za jakimś hotelem. Celowaliśmy w drugą klasę cenową (w skali 1-6). Nazwy ulic jednak wydawały się takie same... Al-sharia al-coś tam al-Sallam Alejkum. Na szczęście praktycznie wszyscy zapytani o drogę przechodnie byli bardzo chętni do pomocy. Pytali się nas, skąd jesteśmy i recytowali wyuczoną wręcz formułkę „Welcome to Jordan!” - szczególnie przodowali w tym policjanci w tych swoich śmiesznych „austrowęgierskich” bojowych hełmach ze szpikulcami. Niektórzy Jordańczycy nawet porzucali swoje dotychczasowe zajęcia i szli z nami kilka przecznic, próbując znaleźć szukany przez nas adres. Z taką pomocą hotel „Nancy” do którego zmierzaliśmy nie okazał się zbyt trudny do zlokalizowania. Znajdował się on na ostatnim piętrze kilkupiętrowej kamienicy w samym centrum Ammanu przy głównej ulicy. Już na progu zostaliśmy serdecznie przywitani przez miłego zarządce. Do wyboru mieliśmy albo dormitorium albo własny pokój z łazienką za niewiele większe pieniądze. Zdecydowaliśmy się na to drugie.
Niedługo potem zostaliśmy zaproszeni na hotelowy taras mieszczący się na dachu. Żeby tradycji stało się za dość, właściciel uraczył nas jako nowo przybyłych gości miętową herbatą. Chwilę porozmawialiśmy o gościach jacy przyjeżdżają do Jordanii i zahaczają o jego hotel. A ponoć zjeżdżają się tu ludzie z całego świata. Cała Europa, poza tym USA, Kanada, Japonia, Korea. Zewsząd oprócz Izraela. Hotel naprawdę z całym sercem możemy polecić – nie jest zbyt drogi i ma świetne położenie w samym centrum. Z tarasu widać było doskonale dwa z największych zabytków Ammanu – cytadelę na wzgórzu oraz (kolejny) rzymski amfiteatr. Cytadela znajdująca się na szczycie wzgórza górującego nad Ammanem niestety nie należy do najokazalszych – z oryginalnych części pozostały może 3 kolumny na krzyż i parę cegieł, resztę twierdzy właśnie budowano ze współczesnych materiałów. Cóż, jak los poskąpił dobrze zachowanych zabytków, trzeba sobie było jakoś radzić.
Drugim słynnym obiektem stolicy Jordanii jest wspomniany amfiteatr z czasów rzymskich. Amman był wówczas znany pod nazwą Filadelfia. Sam teatr może nie jest aż taki wielki jak ten w Bosrze – ma „zaledwie” 6 tysięcy miejsc, ale zdaje się być wyższy. Podczas naszej obecności akurat wypadł koncert lokalnych zespołów ludowych. Wstępu na teren pilnowała policja turystyczna (Tourist Police), badali każdego detektorem metali czy nie wnosi przypadkiem jakiejś bomby. Na podświetlonej kolorowymi światłami scenie muzycy stroili swoje instrumenty, a za sceną krzątali i rozgrzewali się tancerze. Weszliśmy wysoko na trybuny, aby lepiej móc podziwiać występy artystów. Imprezę rozpoczęto od odegrania hymnu państwowego, wszyscy zgromadzeni oczywiście wstali. Niedługo potem ze sceny zaczęły lecieć pierwsze dźwięki darbuki (rodzaj bębenka), a na deski wyszli kolorowo ubrani tancerze i tancerki. Choreografia może nie była zbyt wyszukana, ale za to muzyka grana na ludowych instrumentach była bardzo ciekawa – dynamiczna, rytmiczna, a jednocześnie nie była to młócka jaką często można słyszeć z głośników na dworcach czy w mirkobusach.
W drodze powrotnej minęliśmy położony niedaleko meczet Husajna, z jego dwoma charakterystycznymi, podświetlonymi na zielono minaretami. Niestety Meczet ten to nic specjalnego – w ogóle bez porównania z tymi w Stambule czy z Meczetem Umajjadów w Damaszku. Zapuściliśmy oko do środka – właśnie zaczynała się wieczorna modlitwa. Dla takich „innowierców” jak my oznaczało to, że meczet jest zamknięty. Kupiliśmy więc na targu warzywnym jakieś owoce, arbuzy, melony, śliwki, po czym skierowaliśmy się już w stronę hotelowego tarasu. Targ wyglądał bardzo schludnie – czysto, bardzo duży wybór, soczyste warzywa i owoce ułożone w wysokie piramidki.
Sprzedawcy mieli dosyć ciekawy sposób ważenia i naliczania należności. Brali np. takiego arbuza albo siatkę śliwek do ręki, trochę poruszali (niby sprawdzając ciężar), po czym mówili zawsze „One dinar”, ewentualnie „Half dinar”. Wagi i odważniki stały w kącie nieużywane.
Gdy wróciliśmy już do hostelu, na dachu na tarasie impreza trwała w najlepsze. To właściciel ze swoim kumplem Arabem razem z grupą Koreańczyków, dorwali się do araku i piją jakieś toasty. Właściciel już miał małe kłopoty z wysławianiem się. Międzyczasie pod naszą kamienicę przyjechał beczkowóz. Z tego co zrozumieliśmy, właściciel umówił się na nocną dostawę wody. W Jordanii bowiem nie ma zbyt dużo zasobów słodkiej wody i przez to jest ona bardzo droga. Wszędzie widać było plakaty przestrzegające przed jej marnotrawstwem. Rzadko też można tu spotkać takie wodociągi jak u nas w Polsce. Wodę uzupełnia się więc do zamontowanych na dachu charakterystycznych czerwonych zbiorników. Problem jest tylko z doprowadzeniem wody tak wysoko... Ale i na to był sposób. Właściciel rzucił na dół uprzednio przygotowaną linę i po chwili zaczął wciągać z pomocą Koreańczyka gruby gumowy wąż. Niestety w głowie już im nieco szumiało, a i koordynacja ruchów była też nie ta - lina z wężem wyślizgnęła się z rąk i spadła z łoskotem na ulicę. Koreańce zrywali boki, jednak właścicielowi zrzedła trochę mina - trzeba było całą mozolną operację (dodatkowo z zejściem na dół przyniesieniem liny) powtarzać od nowa.